Marsz niezgody

Nie sądziłem, że aż tyle się tego nazbierało. Rozmaite rachunki za ostatnie dwa miesiące, plus korespondencja wymagająca uważnego przeczytania. Cały wieczór siedzenia nad papierami. Niemal jak dodatkowa praca w biurze. Jedyną przerwę zrobiłem na „Wiadomości” i „Prosto w oczy”. W ten sposób dowiedziałem się o planowanej za niedługo paradzie homoseksualistów w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że nielegalnej. Ktoś nazwał ją manifestacją na rzecz tolerancji, a to słowo mi bardzo bliskie.

Istnienie homoseksualistów nic a nic mnie nie obchodzi. Nie ma dla mnie znaczenia czy jest ich dziesięć tysięcy, czy dwa miliony. Liczy się człowiek, a co robi pod kołdrą to już jego prywatna sprawa. Mądra Wisłocka napisała kiedyś, że w łóżku normą jest to, co danej parze sprawia przyjemność. Nie ukrywam jednak, że o ile pocałunki lesbijek nie robią na mnie wrażenia, to faceci całujący się w usta wzbudzają u mnie odruch wymiotny. Podobny jednak odruch wzbudziła onegdaj we mnie pewna potrawa, zaserwowana w Meksyku jako jedyna przez żonę agenta, który zaprosił mnie do siebie do domu. Nie wypadało odmówić, więc przemogłem bunt własnych trzewi i kilka kęsów przełknąłem. Podobnie z całującymi się facetami. Ten ułamek sekundy wytrzymam, a potem zawsze mogę odwrócić wzrok od telewizora albo scenki ulicznej. Ponieważ jak sama nazwa wskazuje są oni mniejszością seksualną, w oczy jakoś mi się nie rzucają poza zdjęciami w gazetach i migawkami w telewizji, w odróżnieniu od obmacujących się na ławkach młodziutkich par heteroseksualnych, które także oburzają strażników moralności, a we mnie wzbudzają zazwyczaj uczucie zazdrości, że tyle jeszcze spontanicznych ławeczek i skwerków przed nimi.

Nie o tym jednak chciałem pisać. Jeden lubi się kochać siedem razy dziennie, a innego do orgazmu doprowadza naprawianie zmywarki do naczyń. Wolny wybór o ile nie szkodzi nikomu. Jeżeli już jednak z jakichś powodów, z inicjatywy zwolenników jak i przeciwników wywiązuje się dyskusja, to jaki ma ona sens, jeżeli nie nazywa się rzeczy po imieniu? Tymczasem w programie „Prosto w oczy” zastępca prezydenta Kaczyńskiego tak gorliwie zaklinał się, że brak zezwolenia na paradę nie wynika z niecheci do homoseksualistów, że tylko czekałem, kiedy się zagalopuje i powie, że ich kocha. Dla odmiany druga strona w osobie pani profesor (nazwiska nie pomnę, a późna pora nie sprzyja poszukiwaniom) zaklinała się, że w paradzie wcale nie chodzi o homoseksualistów, lecz o szeroko pojętą tolerancję. Doszło więc do przedziwnej sytuacji, w której pół Polski dyskutuje o prawie lub nie do przemarszu gejów i lesbijek, a okazuje się, że to jakieś zbiorowe urojenia, bo i organizatorzy i władze zupełnie co innego mają na myśli. Idźże się leczyć świrnięte społeczeństwo!

Cieszę się, że w przemarszu homoseksualistów wezmą udział i heteroseksualiści i niepełnosprawni i mniejszości narodowe. Podkreśla to naszą różnorodność i akceptację dla różnorodności. Chwała odważnym, którzy nie boją się iść z podniesioną głową mimo jawnej niechęci albo nawet wrogości licznych prawych obywateli. Myślę jednak, ze rozmieniają swoją odwagę na drobne, gdy pokojowy przecież marsz sami usiłują przedstawić jako manifestację na rzecz trochę inną, niż ta o której myslą. Niepotrzebny eufemizm.

Kompletnie niezrozumiała jest dla mnie postawa prezydenta Warszawy. Z jednej strony surowy zakaz i straszenie konsekwencjami jego złamania, a z drugiej brak cywilnej odwagi by powiedzieć: „Tak, osobiście uważam, ze homoseksulizm jest godny napiętnowania i dopóki będę prezydentem, nie pozwolę na publiczne ich manifestacje w tym mieście”. Być może następnego dnia nie byłby już prezydentem, a być może… ludzie nabraliby szacunku dla jego bezkompromisowości i notowania by polepszył. Tylko jak porwać sie na taki test przed samymi wyborami? Na dwoje babka wróżyła. I posadki prezydenta żal i ewentualnego zwycięstwa w jeszcze ważniejszych wyborach. Lepiej więc kluczyć, plątać się w uzasadnieniach, wysyłać na pożarcie przed kamery swojego zastępcę. Wszystko po to, by w razie czego powiedzieć potem „dziennikarze mnie źle zrozumieli”. Najbardziej żałosne jest to, że obrana metoda jest żywcem przejęta z komuny, z którą dzisiejszy prezydent stolicy tak zażarcie walczył. Pan Kaczyński uzasadnia swą odmowę troską o uniknięcie ewentualnych rozruchów w mieście. Wygląda więc na to, że jest (przy zachowaniu wszelkich proporcji) gorliwym uczniem generała Jaruzelskiego, który stan wojenny i zdelegalizowanie Solidarności tłumaczył również troską o uniknięcie rozruchów, tyle że w całym kraju. Jeżeli tak wielka jest obawa przed rozruchami, to dlaczego pozwolono na zorganizowanie w Warszawie pamiętnego szczytu, przed którym zabijano sklepowe wystawy sklejką, ludzie wyjeżdżali z miasta bo atmosfera była niemal jak na froncie, a atak antyglobalistów prawie pewny?

Nic mi do poglądów pana Kaczyńskiego. Szanuję je, bo to jego święte prawo – mieć swoje zdanie. Tylko dlaczego on mnie nie szanuje? Traktuje jak półgłówka, z którym nawet nie ma sensu rozmawiać i można mu wcisnąć byle jaki kit.

I żal, że takie reguły gry zaakceptowali i zastosowali również organizatorzy kłopotliwego marszu.

Gdynia, 24.05.2005

Komentarze