MAN-YI PRZESZEDL.

 

Misja zakończona. Wrociłem znów na swój statek.

Wczorajsze przebudzenie przywaliło mi od razu dawką adrenaliny. Ponieważ gotowość do odcumowania wyznaczono na godzinę 08:00, po północy spakowałem się i nastawiłem budzik na 06:30. Kiedy zadzwonił uniosłem się na łokciu i wyjrzałem przez bulaj. Zobaczyłem odpływający statek który wcześniej zacumowany był do nas i…. holowniki stojące przy naszej burcie! Wyskoczyłem z koi jak oparzony. Bez koszuli, w biegu dopinając spodnie wpadłem na mostek.

– Jest juz pilot? Nie odpływajcie dopóki nie zejdę! – krzyknąłem do drugiego oficera.

– Pilota jeszcze nie ma, ale trap juz podwieszony. Ok, powiem kapitanowi, zeby poczekał.

Zbiegłem szybko do kabiny. Nie tracąc czasu na poranną toaletę dokończyłem ubieranie, chwyciłem laptopa oraz walizkę i podążyłem w dół po schodach. Błogosławiłem w duchu wcześniejsze spakowanie się.

Pranie! Nastawiłem pralkę na noc i miałem je wyciągnąc rano! – przypomniało mi się gdzieś miedzy piętrami. Pies trącał pranie. Nie zginie.

Na dole kapitan własnie kończył jeść w pośpiechu śniadanie. Tez był zaskoczony wcześniejszymi manewrami. Zaproponował mi chociaż herbatę w locie. Zdążyłem wypic dwa łyki i ktoś zawołał, że pilot właśnie wszedł i stoczniowy dźwig już chciał podnosić trap, ale go jeszcze powstrzymali. Odstawiłem więc kubek, wziąłem swój bagaż i po chwili byłem już na kei. Chmury zakrywały całe niebo, siąpił lekki deszcz, ale wiatru dużego nie było.

Kilkaset metrów dalej czekał statek, którego dowództwo miałem objąć na czas tajfunu. Minąłem trzy suche doki i wkrótce znalazłem się przy nim. W dobrym momencie, bo deszcz przybierał na sile. Wachtowy odprowadził mnie do kabiny i pokazał messę. Teraz mogłem spokojnie zjeść śniadanie.

Następne dwie – trzy godziny to było oczekiwanie na rozwój wypadków i ewentualne odcumowanie. Śledziliśmy w internecie trasę tajfunu i wyraźnie z niej wynikało, że raczej nie powinien już nam zagrozić. Posuwał się na północ i jego tor coraz wyraźniej odchylał się w kierunku Japonii. Stocznia jednak nie odwoływała pogotowia. Wiatr wzmógł się, ale nie było to więcej niż 6-7ºB. Gdyby nie prognozy pogody, w ogóle byśmy nie wiedzieli o żadnym cyklonie.

Wczesnym popołudniem zza chmur wyszło słońce, a wiatr osłabł do jakiejś mizernej „czwórki”.Wtedy już jasne dla nas było, że nie będzie potrzeby odcumowania. Stocznia jednak w dalszym ciągu utrzymywała stan pogotowia. Machina biurokratyczna mieli wolno. Nie ma odważnego by odwołać alarm jesli jest chociaż minimalne prawdopodobieństwo jakiegoś nagłego zwrotu wypadków.

Wczesnym wieczorem czytaliśmy już w internecie o zniszczeniach na Okinawie i o zatopionym statku, który stracił stateczność z powodu przesunięcia sie ładunku podczas przechyłów. Tajfun oddalał się, a załoga wciąż miała zakaz schodzenia na ląd.

Pogotowie odwołano dopiero dziś rano. Kiedy dowiedziałem się, że mój własciwy statek podnosi kotwicę i wraca do stoczni uznałem, że wsiędzie dobrze, ale u siebie najlepiej i pora zakończyć moje kapitaństwo. Wrzuciłem swoje rzeczy do walizki, zamknąłem laptopa i w południe zszedłem na keję. Obiad zjadłem już „u siebie”. Wyszło na to, że najbardziej dramatyczne chwile związane z przejściem tajfunu dotyczyły przebudzenia i konieczności szybkiego opuszczenia na statku. Cóż, każdy ma takiego King Konga na jakiego sobie zasłużył, jak głosił napis pod rysunkiem Andrzeja Mleczki przedstawiającego panią z małpą o wzroście siegającym trochę powyzej jej kolan.  

 

Wyspa Liuheng, 14.07.2007; 23:25 LT

Komentarze