Dwa wyjścia do kina i oba trafione, chociaż dostarczające tak rozmaitych przeżyć. Po pięknej lecz „dołującej” Elegii, przyszedł czas na doskonałą zabawę. Okazuje się, że można napisać dobry musical do piosenek już istniejących co, o czym wcześniej nie wiedziałem, okazuje się nie taka znów rzadkością.
Tym razem na tapetę poszedł zespół ABBA. To czas mojej bardzo wczesnej młodości. ABBA jest niemalże jej synonimem. Pamiętam ogromne kolejki po dwie licencyjne płyty tego zespołu. Był to wszak okres gierkowskiego otwarcia się Polski na świat. Oprócz soków Dodoni, pepsi coli i bananów, mielismy też dostęp do Abby.
Idąc do kina zastanawiałem się, jak obronią się piosenki wykonywane przez aktorów z moimi ideałami. Wszak pamietam doskonale swój zakup w Chinach niemal dziesięc lat temu. Za jednego dolara stałęm się właścicielem compactu zawierająceo t.zw. covery tych niezapomnianych przebojów. Płyta była równie tania jak jakość wykonania. Po wielu latach trzymania jej na głębokich tyłach półki odkurzyłem ja dopiero wczoraj, by przypomniała mi filmowy seans. Ten bowiem, w odróznieniu od chińskiej płyty obronił sie doskonale.
Zresztą czy mogło byc inaczej? Przecudne plenery greckich wysepek, urodziwa panna młoda (nieco zbyt przerysowana, infantylnie napisana rola jak na mój gust, ale to drobiazg) i zabawa, zabawa, zabawa z muzyką w roli głównej.
Oczywiście, że mogło sie nie udać. Reżyserzy i aktorzy zdolni inaczej potrafili wszak położyć juz niejeden temat samograj. Tu na szczęście tak sie nie stało. Zreszta zaczyna się szybko od brawurowego „Honey, honey” będącego ilustracją do treści odnalezionego dziennika matki panny młodej. W dzienniku owym córka czytała o miłosnych uniesieniach jej mamy, które w przeciągu dość krótkiego czasu doprowadziły do upojnych nocy z trzema różnymi kawalerami, z których każdy miał potem swoje ważne sprawy, a mama pozostała sama z córeczką po nie bardzo wiadomo którym tatusiu. Dziewczyna bardzo przeżywała fakt, ze nie znała swojego ojca i teraz, kiedy dowiedziała się, że było ich jakby trzech, postanowiła zaprosić wszystkich w nadziei, że dowie się, który to ten właściwy.
Hm, do takiej córki, na dodatek już odchowanej i wychodzącej za mąż przyznałby się niejeden mężczyzna, więc łatwo sie domysleć, ze dziewczyna łatwego wyboru nie miała. I o tym (ale nie tylko) jest ten film. Rozmaite zakręty akcji prowokuja do odśpiewania kolejnych piosenek, z których tytułowa „Mamma Mia” w wykonaniu Meryl Streep brzmi rewelacyjnie. Dla mnie jednak hitem numer jeden pod względem muzyczno-wokalnym jak i przede wszystkim choreograficznym pozostanie „Dancing Queen”. Sekwencje porywającej zabawy, do której dołączaja się kolejni mieszkańcy osady z sugestywnym refrenem „You can dance…” aż proszą by porzucić kinowy fotel i wzorem koncertów zafalowac przed sceną-ekranem.
Z kolei bardzo wzruszył mnie song (zapomniałem tytułu) w wykonaniu tejże samej aktorki opowiadającej o córce, którą z tornistrem na plecach każdego dnia odprowadzała wzrokiem, kiedy ta szła ku swojej przyszłości i marzeniom. Stanęły mi przed oczami te odległe już (!) czasy, kiedy odprowadzałem pod bramę szkoły swoje maluchy, a potem (o czym one juz nie wiedziały, zajete rozmową z przyjaciółmi) siedząc w samochodzie długo odprowadzałem je wzrokiem, aż zniknęły w drzwiach znajdującego się po drugiej stronie szkolengo boiska budynku. Tam zaczynał się ich własny świat i ich własna droga ku swoim marzeniom.
Ale wróćmy do filmu. Jestem pełen uznania dla odwagi Meryl Streep. Ta niesamowita aktorka w odróżnieniu od innych gwiazd, wystąpiła jakby bez charkateryzacji, bez makijażu niemalże i bez tych wszystkich tajemniczych preparatów, które pozwalają kobietom spowalniac upływ czasu. Trzeba miec ogromny talent i byc wielka osobowością, by móc pozwolic sobie na taki manewr. Jak sprawna wokalnie sie okazała, było słychać, jak sprawna fizycznie, można było zobaczyć podczas sceny fikania na łóżku (nie, nie, to nie była wcale scena erotyczna), a jak sprawna aktorsko – przez niemal cały film. A przeciez nie jedna Metryl Streep tam grała. Pierce Brosnan też przecież sroce spod ogona nie wypadł.
Muzyka, piosenki brzmiały cudnie. Kiedy ludzie wychodzili, początkowo ruszyliśmy z Aniołem za nimi, lecz potem zatrzymaliśmy się przed samym ekranem. Napisy końcowe leciały i leciały, skończył się jeden utwór, zaczął następny. Państwo sprzątający salę wyrozumiale i z usmiechem na ustach omijali nas, a po skończeniu swojej pracy przyciemnili światło i zostawili nas samych.
Dosłuchalismy do ostatniego taktu.
Szczecin, 14.09.2008, 20:20 LT