MAJÓWKA, MATURA I HERBATA RAZ JESZCZE

Wróciłem z majówki spędzanej z Moim Aniołem. Objechaliśmy kawałek Polski, o czym pewnie będzie w następnych wpisach, ale przede wszystkim mielismy czas dla siebie. Praca i związane z nią obowiązki pozostały daleko w tyle. Znów mogliśmy spędzać leniwe poranki w łóżku, przeciągane nierzadko do wczesnego popołudnia, kochać się nawet podczas gotowania obiadu przy kuchence z (o zgrozo!) zapalonymi palnikami, czy po prostu spacerować w rozmaitych, ciekawych miejscach. Jakie to szczęście, że Anioł jest przy mnie i sprawia, że każdy, nawet najbardziej deszczowy dzień jest pełen słońca. Jakie szczęście, że to ja jestem adresatem jej uśmiechów, że to mój kark oplatają jej ramiona, że z nią mogę trzymać się całymi dniami za ręce niczym sztubak i z nią razem w głębokim uścisku zasypiać kiedy po ekstazie namiętności uspokajamy swoje oddechy wśród oddawanych już spokojniej pocałunków.                                    

Maj to także czas matur. Pamiętam stress roku 1980, kiedy to nieubłaganie zbliżał się czas mojej matury. Narastające napięcie, giełda tematów z języka polskiego, z których kazdy kolejny miał być pewniakiem, a żaden nie poajwił się potem na tablicy, gorąca linia telefoniczna z przyjaciółmi z klasy w ostatni wieczór i wreszcie poranek przed pierwszym egzaminem… Omlet na śniadanie przygotowany prez moją mamę (przynióśł szczęście, więc jadałem go też przed każdym następnym egzaminem). Zapomniałem czegoś, chyba długopisu, więc z półpiętra klatki schodowej szybko zawróciłem, a wtedy mama chyba nie mniej zestressowana niż ja ku mojemu zaskoczeniu całą swą siłą odepchnęła mnie od drzwi, krzycząc żebym nie przechodził przez próg, bo powrót przynosi pecha. Podała mi zapmnianą rzecz i poszedłem do szkoły. Chwila na spotkanie w klasie przed przejsciem do auli. Niewiele pamietam. Jakaś pospieszna bieganina, wychowawczyni wśród nas i my, prawie dorośli, a wpatrzeni teraz w nią, jakby to ona miała być ostatnią deską ratunku i sprawić, że zdamy. A potem wszystko gdzieś pierzchło gdy siedząc w auli przy swoich stolikach usłyszeliśmy tematy. Rozpoczęło się pisanie wszystko znormalniało. Żaden następny egzamin nie wzbudził już tylu emocji. Ani maturalny, ani podczas sesji na studiach. No może jeszcze ten, kiedy broniłem pracy magisterskiej…

Nie wiadomo kiedy przeleciały te lata i oto nadszedł dzień matury mojej córki. Mimo, że byłem raczej spokojny o jej język polski, bardziej obawiałem się matematyki, to podobnie jak przed laty największy stress wzbudził ten pierwszy egzamin. Sms z życzeniami we wtorkowy poranek, a potem już tylko oczekiwanie. I wreszcie telefon, że już po wszystkim, że tematy były trafione idealnie w jej oczekiwania. Ulga, podobnie jak i następnego dnia, i jeszcze następnego… A teraz przerwa do następnego tygodnia i ciąg następnych egzaminów, ale już jakby łatwiej, bo nieznane oswojone.

Dla mnie zaś w tym czasie jakby dla odreagowania ojcowskich stresów dwa drobne wyróżnienia. Najpierw w weekend link do mojego bloga pojawił się na głównej stronie portalu „Gazeta”. Nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło. Prawdopodobieństwo, że wśród stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy blogów, jakiś redaktor wyłuska właśnie wpis z „Mojej Szuflady” jest co prawda nieco większe od szansy na wygraną w lotto, ale też nie za wielkie.

A we wtorek na innym portalu pojawił się komunikat, że znów zająłem drugie miejsce w konkursie i tym samym wygrałem kolejny zapas herbaty. Tym razem za relację „Nad Tyśmienicą”, która była skrótem z kilku wpisów na blogu poświęconych wycieczce z moim tatą do jego rodzinnej wsi. To było w maju 2008 roku.

Konkurs

Gdynia, 07.05.2010; 11:55 LT

Komentarze