MAJÓWKA (4) – WĄSKOTORÓWKĄ DO BISKUPINA

          

Z inowrocławskiego sanatorium wzięliśmy kierunek na Żnin, a stamtąd na miejscowość o bardzo interesującej nazwie Wenecja. Słynie ona jednak nie tyle z wody, co z kolejek wąskotorowych. W Wenecji bowiem znajduje się największy w Europie zbiór parowozów, a i pozostały tabor wart jest obejrzenia.

Cały miejscowy dworzec z licznymi bocznicami przerobiony jest na skansen. Stoją w nim parowozy rodem z Polski, Niemiec, Anglii. Tabliczki na nich są lekcją naszej historii, kiedy najpierw informują o producencie w języku polskim,

by na innej lokomotywie dawać świadectwo późniejszej, hitlerowskiej okupacji.

Muzeum jest przyjazne dla zwiedzających. Niemal wszystkiego maożna dotknąć, zajrzeć do parawozów i do wagonów.

Kiedy patrzy się na te wnętrza, z których jakby dopier przed chwilą wysiedli pasażerowie, trochę żal, że czas takich kolejek juz przeminął i pełnia one jedynie rolę turystycznej atrakcji. W niektórych wagonach umieszczono wystawy rozmaitych eksponatów. Kto dziś pamięta takie bilety?

Swoją droga to wcale nie jestem pewien, czy nie były bardziej praktyczne od dzisiejszych płacht papieru. Może tylko tekturki niezbyt chętnie współpracowałyby z drukarkami komputerowymi.

Uwielbiałem bawić się kolejkami elektrycznymi. Pewnie uwielbiałbym do dziś, gdybym miał na to czas. Stąd moja słabość do takiego muzem, pełnego parowozów.

Nie tylko jednak lokomtywy na parę mnie rajcują. Te inne, nowsze, także. Znak, że wąskotorówki były istotnym elementem transportu jeszcze w czasach gdy sapiące i gwiżdżące maszyny odjeżdżały od muzeów.

Respekt budzi także pług do odśnieżania torów

Ponieważ Biskupin jest jedną ze stacji, regularnie obsługiwanej linii kolejowej Żnin – Gąsawa, grzechem byłoby nie skorzystać z możliwośći dojazdu tam właśnie pociągiem. Zostawiliśmy więc samochód w Wenecji, a z muzeum wyszliśmy na wciąż czynny peron dworca, na który właśnie nadjeżdżał pociąg ze Żnina.

Skład miał wagony tradycyjne, będące przed laty w normalnej eksploatacji, jak również częściowo odkryte w sam raz na turystyczną przejażdżkę w letni, słoneczy dzień. My zajęliśmy miejsca właśnie w takim wagonie i wkrótce ruszyliśmy w podróż. Pociąg  swoja prędkością na kolana nie powalał. Myślę, że przeciętny biegacz mógłby z nim smiało konkurować, lecz nie o szybkość przecież tu chodziło.

Wkrótce z okien pociągu mogliśmy ujrzeć półwysep z odrestaurowaną częściowo osadą w Biskupinie – następny cel naszej wycieczki.

Do tego miejsca chciałem dotrzeć od dawna. Był to dla mnie jeden z  elementów kanonu, który powinno się zaliczyć, by móc powiedzieć, że zna się Polskę. Niestety, do Biskupina zawsze było jakos nie po drodze. Z tego samego powodu nigdy nie zobaczyłem Gniezna, Zamościa, Kazimierza ani Częstochowy. Mam więc jeszcze co oglądać.

Najbardziej zdziwił mnie fakt, że postawiono w Biskupinie jedynie fragment fortyfikacji okalającej osadę oraz dwa z kilkunastu długich domów. Uległem bowiem chyba reklamowym opisom, mówiącym o zrekonstruowanej osadzie i wyobrażałem ją sobie jako całkowitą rekonstrukcję. To, co jest jednalk w pełni oddaje charakter dawnej osady. Może nawet dobrze, ze nie wszystko zrekonstruowano, bo dzięki temu można zobaczyć wystające z mokradeł kikuty resztek oryginalnych konstrukcji.

Wiele też o historii tego oraz podobnych, położonych w okolicy miejsc można dowiedzieć się w pawilonie położonego na terenie Biskupina muzeum.

Szkoda tylko, że przy kasie groźna tabliczka informuje, że zdjęcia wolno robić wyłącznie na prywatny użytek, natomiast na publikację, włączając w to internet należy uzyskiwać specjalną zgodę. Ponieważ nie chciało mi się wdawać w procedury uzyskiwania takiej zgody, w blogu będzie tylko to jedno zdjęcie, wykonane z pociągu. Reszta pozostanie w domowym archiwum. Przyznam, że nie bardzo potrafię znaleźć racjonalne uzasadnienie dla takiej decyzji władz owego kompleksu. Chciałbym wierzyć, że rzeczywiście są istotne.

Posiliwszy się nieco, wróciliśmy pociągiem do Wenecji. W sam raz, bo właśnie rozpoczynała się popołudniowa ulewa. Stamtąd samochodem pojechaliśmy do Gniezna. Wypadało się akurat podczas naszej jazdy i kiedy dojechaliśmy do najstrszej stolicy Polski, znów wyjrzało słońce.

Tym razem nocleg mielismy zraezerwowany w hotelu. Wyszło troche taniej niz w sanatorium, a różnica w standardzie była szokująca. Od łazienki, pięknie wykafelkowanej, czystej, z ręcznikami, mydełkami, szamponami, łóżkami pięknie pościelonymi, telewizorem, wodą mineralną czekającą na stoliku po śniadanie następnego dnia, które przeszło najśmielsze oczekiwania. Do stolika, przy którym siedzieliśmy, kelner donióśł półmiski z wędlinami i serami, po czym zapytał, czy na ciepło życzymy sobie jajecznicę, czy kiełbaski. Do picia kawa i herbata do wyboru (nikt nie przypuszczał by mogło być inaczej) przy czym jeśli chodzi o herbatę, to podano czajniczek z wrzątkiem, a kelner donióśł kasetkę z przeróżnymi herbatami do wyboru. O takich drobiazgach ja jogurty czy dodatkowe masło wystawione z boku sali do wzięcia samemu, nie wspomnę. Całe śniadanie było zaś podane na zastawie porcelanowej z Chodzieży. I to wszystko wliczone w cenę pokoju. Wyszło około dziesięć złotych od osoby taniej niż w sanatorium w Inowrocławiu. Nie mi sprawdzać dlaczego to co mozliwe jest w Gnieźnie, nie da się osiągnąć kilkadziesiąt kilometrów dalej. Myslę, ze po prostu złodziejska stawka (bo inaczej nie mozna tego nazwać porównując cenę do zaoferowanych usług) w Kujawiaku wynikała z łatania ich budżetu wszelkimi sposobami – jak płaci ktoś inny niż NFZ, to trzeba go złoić by powetować sobie niskie kontrakty narzucone przez chory system.

Szczecin, 11.05.2008; 11:15 LT

Komentarze