MAJÓWKA (2) – UZDROWISKA

    

Dawno temu, kiedy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, trafiłem z wycieczką szkolną miedzy innymi do Ciechocinka. Uzdrowisko, poza urodą niektórych domów zdrojowych oraz parków, przecietnemu turyście wpadającemu tam na kilka godzin raczej niewiele ma do zaoferowania. Zapamietałem jednak z tej wycieczki tężnie – dziwne budowle, jakich nie spotkałem nigdzie indziej. Korzystając z tego, że miałem byc w pobliżu, postanowiłem przypomnieć sobie ów widok.

Droga z Solca Kujawskiego minęła dość szybko. Otarlismy się prawie o Toruń, ale ponieważ byliśmy tam podczas poprzedniej majówki, tym razem gród Kopernika odpuściliśmy sobie.

Troche zaskoczyły mnie tłumy w Ciechocinku. Trudno było znaleźć miejsce do parkowania.. Zapewne między innymi dlatego, że pogoda (w odróżnieniu od większej części kraju) była tam przepiękna. Po raz pierwszy tego sezonu spacerowałem w samej koszuli i w dodatku z podwiniętymi rękawami.

Odrestaurowane domy zdrojowe i pałacyki oraz zadbane skwerki sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Zdarzają się jednak i takie koszmarki:

Cięzko mi zrozumieć jak mógł konserwator zabytków pozwolić na taki gwałt na architekturze. Rozorać jedno skrzydło zabytkowego pałacu po to, aby połączyć go z budynkiem z najgorszego okresu socjalistycznej wielkiej płyty! Owej zbrodni dokonano w czasach komuny, więc to wiele tłumaczy, lecz nawet partyjny beton jakiś tam gust posiadał i niepotrzebne było żadne wykształcenie ani przesadnie rozwinięty zmysł smaku by zorientowac się, że budynki niezupełnie do siebie pasują.

Na szczęscie znacznie lepiej prezentował się pałacyk, w którym odpoczywał niegdyś prezydent Mościcki, odrestaurowany kilka lat temu z inicjatywy prezydenta Kwaśniewskiego.

   

Szkoda tylko, że obecny prezydent zarzucił zwyczaj udostępniania go zwiedzającym, kiedy akurat nikt z VIP-ów tam nie przebywa.

Po dłuższym (jak na ciechocińskie warunki) spacerze dotarliśmy pod tężnie.

Przebywanie w ich okolicy dozwolone jest za biletami. Dodatkowo trzeba płacić za wejście na górę. Obejrzeliśmy je sobie spokojnie (chociaż w tłumie), a ja wciąż nie mogłem się nadziwić, że ktoś wpadł na taki pomysł aby zbudować wysoką ścianę z ułożonych wiązek dębowych (?) gałązek, po czym z góry delikatnie lać solankę po koniuszkach owych gałązek tak, aby spadające krople rozbryzgiwały się o nie, tworząc solankowy aerozol, wdychany następnie przez spacerujących w pobliżu kuracjuszy. Tężni jednak nie budowano z myślą o kuracjuszach (oni korzystali z nich niejako przy okazji). Miały one swoje okreslone zadanie w procesie produkcji soli. Opadająca na ziemię mgiełka solanki odparowywała bowiem dość szybko wskutek czego w zbiornikach u podnóża tych budowli zbierała się solanka o podwyższonej zawartości soli. Była ona pompowana na szczyt kolejnej tężni, skąd spadając znów rozbryzgiwała się na drobną mgiełkę, która znów częściowo odparowywała pozostrawiając na dole roztwór o jeszcze większym stężeniu soli, który z kolei pompowany był na trzecią tężnię i po kolejnym cyklu swobodnego spadania przez gałązki oraz częściowego odparowywania, juz jako stężona solanka kierowany był do warzelni soli.

Po spacerze wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do odległego o trzy kilometry Raciążka, gdzie znajdują się ruiny zamku.

Niewiele z zamku pozostało, ale dla mnie ciekawsza była opadająca stromo kilkudziesięciometrowa skarpa bedąca granicą pradoliny Wisły. Rozciągał się stamtąd piękny widok na położone w dole osiedla, rzekę gdzię hen, daleko, a także bardzo odległą skarpę wyznaczającą przeciwległy brzeg pradoliny. Było już zaawansowane popołudnie i narastające grzmoty zwiastowały nadchodzące pierwsze letnie burze. Ciemne, złowrogie chmury fantastycznie kontrastowały z żółtym dywanem kwiatów.

Następnym punktem wycieczki miała być Kruszwica. Z Ciechocinka zawróciliśmy więc na wschód. Po drodze dopadła nas ulewa, lecz na szczęście minęła zanim dojechaliśmy na miejsce. Na miejsce, czyli pod Mysią Wieżę, bo przecież nie pod olejarnię, gdzie produkuje się olej „Kujawski” z pierwszego (i nie tylko) tłoczenia. Wieża, pozostałość po zamku zbudowanym przez Kazimierza Wielkiego, wszystkim kojarzy się z legendą o Popielu, którego tam właśnie skonsumowały myszy. Opowieść ta znajduje się na specjalnej tablicy u stóp wzgórza, na którym stoi budowla.

    

Po stopniach na szczyt wieży wchodzi się z nadzieją zapierających dech w piersi widoków. I rzeczywiście, ten w kierunku południowym, na Gopło, robi wrażenie.

Co bardziej wrażliwych trzeba jednak namawiać, by nasyciwszy oczy widokiem poszarpanej linii brzegowej Morza Polan, jak przed wiekami Gopło nazywano, nie odwracali głowy na inne strony lecz opuścili gościnny taras. Spojrzenie w innym kierunku natrafi bowiem albo na koszmarne, socjalistyczne  blokowiska, albo na olbrzymie silosy zakładów przemysłu tłuszczowego.

Nas przegonił z wieży nasilający się ponownie deszcz, więc zbyt długo owymi cudami się nie katowaliśmy.

Byliśmy już dość zmęczeni i z przyjemnością ruszylismy w niedługą podróż do Inowrocławia, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Wykupiłem go w sanatorium. Cena nie była niska, ale kusił spokój uzdrowiska, sanatoryjna baza i przywileje pełnopłatnych pensjonariuszy.

Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na rynku, gdzie odkryłem mozaikę sławiącą dwudziestopięciolecie PRL.

A potem już przywitało nas sanatorium „Kujawiak”.

Kiedy wszedłem do pokoju, niemal natychmiast pożałowałem wyrzuconych pieniędzy. Za blisko stówę od osoby zaoferowano nam zatęchły pokój o standardzie daleko niższym od pokojów w większości akademików czy internatów. Meble pamiętały chyba jeszcze socjalizm. Niektóre drzwiczki od szafek ledwie się trzymały. Na byle jakie łóżka rzucona złożona w kostkę pościel nie pozostawiała wątpliwości, że ścielenie należy do obowiązków gościa. Łazienka szaro-bura, prysznic za „gustowną” foliową kotarą. A do tego spłuczka z urwanym cięgnem. Ta niedziałająca spłuczka przelała czarę goryczy. Interwencja w recepcji i zmiana pokoju na sąsiedni. Standard (i zapach) identyczny, ale przynajmniej można było spuścić wodę. Nie miałem na szczęście do tej pory korzystać z opieki szpitalnej, więc ów pełnopłatny pobyt w sanatorium był moim pierwszym (poza wiytami w przychodni) doświadczeniem ze służbą zdrowia finansowaną przez NFZ. Jeżeli tak będzie wyglądać oferta szpitali za dodatkową składkę ubezpieczeniową, co się silnie forsuje, to juz wolę siermiężną rzeczywistość lecz przynajmniej bez oszukańczej dopłaty.

Złe wrażenie zostało częściowo zatarte poprzez spacer po uzdrowiskowym parku, gdzie m.in. pamiątkowa ławeczka przypomina pobyty generała Sikorskiego w tym uzdrowisku.

Nic więcej już edytor bloga w tym wpisie nie przyjmie, więc ciąg dalszy w następnym.

 

Gdynia, 08.05.2008; 00:10 LT

Komentarze