MAGLEV I MASAŻ PRZY PISUARZE

Przed wyjazdem na lotnisko pochodziłem jeszcze trochę po mieście. Spacer wśród betonu, samochodów i kurzu przy temperaturze około 32°C i dużej wilgotności powietrza do przyjemności nie należy. Wieczorem jest zdecydowanie inaczej.

Chiny kiedyś kojarzono przede wszystkim z rowerami. Obecnie znaczna część Chińczyków korzysta jeśli jeszcze nie z samochodów to przynajmniej ze skuterów, ale rowery nadal stanowią znaczną liczbę pojazdów nawet na głównych ulicach Szanghaju.

Ten kraj jako jeden z nielicznych nadal stosuje sie do pierwotnego zastosowania parasola. Być może się mylę, ale słowo parasol pochodzi od zbitki „para sol” czyli w bardzo luźnym tłumaczeniu „przeciwko słońcu”. Ta wyparta przez deszcz funkcja, bardzo już zapomniana w Chinach nadal ma się dobrze. W słoneczne dni na ulicach przemyka pod parasolami mnóstwo ludzi, i bynajmniej nie tylko kobiety.

Parasol noś i przy pogodzie. W Chinach to normalka.

To i owo uchwyciłem na zdjęciach, ale nie wszystko. W moją szanghajską zieloną noc zjechałem z dwudziestego piętra, gdzie mieścił się mój pokój, na piąte, gdzie rozlokował się bar karaoke. Siedziałem przy piwku i jak to zwykle w podonych okolicznościach bywa, chmielowy napój ujawnił swoją jedyną oprócz wywoływania senności wadę. Musiałem udać się do toalety. Tu muszę dodać, ze tania siła robocza w tym kraju sprawia, że od hostess, kelnerek, boyów hotelowych aż się tam roi. Równiez w męskiej toalecie urzędował odpowiedni człowiek. Odnaszych babć czy dziadków klozetowych różnił się przede wszystkim strojem (ciemne spodnie, czarne lakierki, biała koszula) i tym, że nie siedział na taboreciku w kącie lecz usługiwał klientom. Wyciskał mydło z pojemnika, odkręcał wodę w umywalce, podawał paierowe ręczniki. Troszkę mnie to drażniło, bo to jednak mimo wszystko dość intymne pomieszczenie i wolałbym sam nabrać sobie mydła i spokojnie wytrzeć się ręcznikiem. Ale to nie wszystko. Kiedy stanąłęm przed pisuarem, ów pan… również stanął obok, aczkolwiek nieco z tyłu. Najpierw zabawiał rozmową po chińsku pana sikającego do sąsiedniego pisuaru, a po chwili… poczułem jego dłonie masujące mi kark. Tego było juz za wiele. Rozumiem masaż u fryzjera, bardzo przyjemny, szczególnie w wykonaniu młodych adeptek tego zawodu, ale w ubikacji i w dodatku przez faceta to już trąciło nieco perwersją. Ponieważ po chińsku nie mówię, machnąłem tylko wolną ręką jakbym odganiał muchę i pan natychmiast oddalił się na dwa kroki. Wiedziałem, że chciał dobrze, tylko ja miałem kosmate myśli. Ot, egzotyka.

Ponieważ na lotnisku znalazłem się sporo przed czasem, uległem reklamie głoszącej „w 7 minut i 20 sekund do centrum miasta” (normalnie jedzie się około godziny). Dotyczyła ona kolejki MAGLEV, która wzięła swoja nazwę od angielskiego określenia „magnetic levitation”. Po naszemu nazywa się to pociąg na poduszce magnetycznej.

Postanowiłem przed odlotem przejechać się jeszcze czymś takim. Gdyby nie ogromne koszty takiego transportu, byłby to rewelacyjny środek lokomocji. Może jeszcze kiedyś będzie, zwiastując renesans kolei. Futurystyczny kształt pociągu bezszelestnie, unosząc się lekko nad torem wtoczył się, a właściwie nie wtoczył lecz nadleciał na przystanek.

Bilet na pociąg Maglev.

Krótki postój, podczas którego skład spoczywał na torze i za chwilę można było poczuć jak się znów unosi. Rozpędzał się stosunkowo powoli w porównaniu do szybkich samochodów, ale za to konsekwentnie i tam gdzie przeraźliwie wyjące motory nie śa w stanie wykrzesać z siebie już ani kilometra na godzinę więcej, on zostawił je z tyłu i przyspieszał nadal. Pędzące autostradą z predkością stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę samochody zostawały w tyle jak mijane przez nie prydrożne drzewa. Spoglądałem na wyświetlacz znajdujący się nad drzwiami. Dwieście, dwieście pięćdziesiąt, trzysta, trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę… Zatrzymał się dopiero na 431 km/h i z taką prędkością gnalismy czas jakiś, dopóki nie zaczął zwalniać przed stacją końcową.

Piękna zabawka. Pomysleć, że czymś takim moznaby pokonać turystyczną  trasę Hel – Zakopane w czasie grubo poniżej dwóch godzin i to nawet z przystankami w Gdańsku, Toruniu, Łodzi i Krakowie. A ja moją tradycyjną trasę Gdynia – Szczecin zaliczałbym w pięćdziesiąt minut. Gdybym tylko miał forsę na bilety, nie musiałbym wynajmować mieszkania w Gdyni, lecz dojeżdżać codziennie ze Szczecina. Może moje dzieciaki doczekają takich czasów. Ja cieszyłbym się choćby tylko z autostrady, na którą też nie ma widoków.

Kiedy wróciłem na lotnisko, akurat był już czas aby ustawić się w kolejce do odprawy. Po zaliczeniu wszystkich etapów (nadanie bagażu, celnicy, immigration, security) mogłem jeszcze połazić po sklepach oraz usiąść w kafejce na ostatni chiński posiłek. W jego trakcie usłyszałem „ostatnie wezwanie dla pasażerów lecących do Chicago”. Ki diabeł? Przeciez jeszcze czterdzieści pięć minut do odlotu! Szybko zapłaciłem i pobiegłem. Okazało się, że przyspieszono odlot z powodu nadciągającegoi tajfunu. Dobrze, ze byłem czujny.

Vancouver, 21.07.2005

Komentarze