Jest coś magicznego w podróżach. Coś co fascynuje ludzi bez względu na wiek, płeć, pochodzenie. Co? Pogoń za nieznanym? Chyba nie, bo cóż to za nieznane w dzisiejszych czasach kiedy i w amazońskiej dzungli mozna napic się coca-coli a czasem nawet skorzystać z telefonu komórkowego. Może chęć przeżycia przygody, która wierzymy, niedostępna jest w miejscu naszego zamieszkania? Pewnie tak, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę żelazny temat wrześniowych wypracowań: „Moja wakacyjna przygoda”. A może po prostu każdy znajduje coś innego, obietnicę czegoś, czego daremnie wyczekuje do tej pory i na znalezienie czego za rogiem sąsiedniej ulicy stracił wszelką nadzieję. Wszak powiedziano, że „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”. Czyzby była więc podróż wiecznym poszukiwaniem? Odpowiedzią na tęsknotę za odmianą swego losu? Wierzymy, że wystarczy „wsiąść do pociągu byle jakiego” by świat zawirował i otworzył zupełnie nowe perspektywy. Nawet jeśli to tylko iluzja.
Jeden z moich przyjaciół zwrócił mi kiedyś uwagę na atrakcję wielu nadmorskich kurortów, jaką stanowi molo. Często przedłużane i przedłużane, a pozostające zawsze ślepą uliczką. Do końca tej slepej uliczki ciągną każdego lata tłumy wczasowiczów, być może po to, by na moment puścić wodze fantazji i pozwolić przynajmniej myślom frunąć od brzegu gdzieś hen, za widnokrąg, za którym jest wszytko: i Szwecja, i Grenlandia, i Hawaje – wszędzie morze wygląda podobnie.
Atmosfera dworców kolejowych, nieważne czy tych ogromnych, czy maleńkich wiejskich stacyjek zawsze mnie urzekała. Nawet teraz, gdy życie moje toczy sie na walizkach, lubię przystanąć gdy już tam się znajdę, popatrzeć na sunących peronem podróżnych, przeczytać tabliczkę dokąd ów pociąg się wybiera i pomysleć, ze warto by było kiedyś pojechać w dane miejsce.
Szczególnie lubię podróże swoim samochodem. Dają wyjątkowe poczucie niezależności. I nie ma znaczenia jak długa jest to podróż – czy kilkaset kilometrów, czy tylko codzienna droga do pracy. Auto musi być moim drugim domem. Koniecznie powinno tam byc radio, bo najczęsciej właśnie w samochodzie mogę spokojnie posłuchać wiadomości albo jakichś ciekawych dyskusji. W bagazniku albo w schowkach jest pełno drobiazgów, które, jak to w domu, rzadko uzywane, ale przecież moga się przydać. Bagażnik od czasu do czasu trzeba odgruzować, bo to doskonałe miejsce na upychanie wszystkiego „na potem”. To takie wygodne: uchylić klapkę, wrzucić coś do środka i… zapomnieć do następnego otwarcia. Czasem w marzeniach wyjeżdżam do sklepu, po czym zbaczam z drogi i ruszam przed siebie, gdzieś za koło podbiegunowe albo w tropiki i wracam dopiero po kilku miesiącach. Ważna jest sama swiadomość, że ma się taką możliwość. Nigdy nie lubiłem szybkiej jazdy na czas. Wolę wyjeżdżać znacznie wczesniej i mieć możliwość zatrzymania się na kawę albo na spacer po jakimś małym miasteczku. Ta swoboda podoba mi się najbardziej.
Mało która dziedzina życia doczekała się osobnego gatunku filmowego, jakim jest bez wątpienia t.zw. „kino drogi”. Popularność, jaką się on cieszy też jest świadectwem teskonoty za podróżami. Nie mogąc zrealizować ich w rzeczywistości, przeżywamy w kinie. Może to być typowe kino akcji jak „Pojedynek na szosie", albo coś z głębszym podtekstem jak chociażby „Thelma i Louise”, który to film oprócz wartkiego tempa i widowiskowych pościgów ostrzega (albo pociesza) nas, że sami siebie nie znamy i nawet nie przypuszczamy do czego możemy byc zdolni w szczególnych okolicznościach. Czasem może być to również spokojna, opowiedziana dla samej przyjemności filmowania opowieść jak na przykład „Jutro będzie niebo”.
Zupełnie inną jakością są wędrówki wakacyjne. Piesze, rowerowe, kajakowe. Dają wyjątkową mozliwość obcowania z naturą, kontemplowania detali krajobrazu, poznawania interesujących ludzi, których inaczej nigdy byśmy nie spotkali. Te rozmaite rajdy nauczyły mnie, że po niesamowite przygody wcale nie trzeba jeździć na koniec świata. Tak samo z pięknem chwili. Do dziś pamietam żurek, który zaserwowano mi w jakimś górskim schronisku, do którego doszedłem kompletnie przemoczony po całodziennej wędrówce w ulewnym deszczu. Żurek pewnie był taki sobie, ale w tamtych okolicznosciach smakował wybornie. A konserwa turystyczna zagryzana kostakmi cukru na Tarnicy i Haliczu? Ten cukier był zamiast chleba, którego w Ustrzykach Górnych nie udało się nam poprzedniego dnia kupić. Ognisko gdzieś nad jeziorem, niedaleko naszych kajaków i namiotów. Kamienne kręgi odkryte niemalże przypadkiem gdzieś w lesie na Dolnym Śląsku. Omszałe, zapomniane i równie tajemnicze jak ich potężni bracia ze Stonehenge. Sylwestrowe wino na Połoninie Caryńskiej, na którą przetarliśmy szlak grzęznąc po uda w śniegu. Tam gdzie latem przewalają się tłumy, owego popołudnia byliśmy z pewnością zupełnie sami. Mroźny wiatr, kostki czekolady, toast, pamiątkowe zdjęcie i powrót na dół, by zdążyć na wieczorną imprezę w większym gronie.
Wystarczy zamknąć za sobą drzwi. Nieważne, na dzień, na tydzień, miesiąc czy rok. Jeszcze dobrze nie zginął w czelusciach kieszeni klucz od mieszkania, a już zaczyna się zupełnie inny świat. Ten swiat ma jescze jedną, cudowną cechę. Przyjemność powrotów. Chwila, kiedy w pralce lądują brudne ciuchy, a na stole gorąca kawa i kawałek ciasta z muzyką z ulubionych płyt serwowaną w tle jest absolutnie koniecznym elementem każdej wyprawy. Zasłużyliśmy wszak sobie na rozkoszowanie się urokami cywilizacji po tułaczce po dworcach, kniejach, wystawieni na deszcz, mróz i zupki z proszku. I tylko piwo oraz grzaniec w domu nigdy nie będą miały takiego uroku jak gdzieś przy ognisku albo w przydrożnej gospodzie.
Atlantyk, 07.05.2005