LOT 93

                            

Banicji ciąg dalszy. Pan budowlaniec zdemontował mi po raz kolejny muszlę w łazience i juz drugi dzień nie moge skorzystac w domu z toalety. Korzystam z okolicznych przybytków. W końcu i tak wracam do mieszkania tylko aby sie przespać. Pani nadzorująca remont powiedziała mi, że jutro skończą. Chyba sama siebie nie słyszy. Pomijam fakt, że juz po raz dwudziesty zapewnia mnie o rychłym zakończeniu, ale przecież trzebaby nie mieć za grosz pojecia o budowlance, żeby uwierzyć, że podczas jednej dniówki dokończą kafelkowanie łazienki, wykafelkuja kuchnię, wyprostuja krzywe ściany, które są ich dziełem, a także poprawią panele podłogowe. Nie  wiem tylko po co te jej deklaracje, skoro w ogóle o terminy jej nie pytałem. Nie pytałem, bo wiem, ze i tak terminów nie dotrzymują.

Jedyny plus tej całej sytuacji to moja bezstresowa obecność na festiwalowych imprezach. W przeciwnym wypoadku byc może ciągnęłoby mnie do domu. Siedzę więc znów w Bohema Jazz Club – festiwalowej świątyni kina niezależnego. Jednym okiem oglądam filmy, jednym uchem słuchem wywiadów, a pozostałymi członkami nadrabiam na komputerze biurowe zaległości od czasu do czasu oddajac sie przyjemnościom w postaci na przykład pisania bloga.

Festiwal festiwalem, ale przecież przed weekendem widziałem jeszcze jeden film, zgoła nie festiwalowy. Jeszcze nie zdążyłem tu o nim napisać. To „Lot 93”.

Obawiałem sie tego seansu bo Amerykanie maja dziwną manierę tworzenia z własnej historii obrazów patetycznych, który to patos w apogeum swojego rozdęcia staje się równie przekonujący jak (zachowując wszystkie proporcje) nasze kino u szczytu socrealizmu. Obawiałem się, czy nie bedzi to kolejny wyciskacz łez z samolotem pełnym bohaterów, którzy polegli w heroicznej walce o zwycięstwo demokracji.

Na szczęście tak sie nie stało. Film filmowany „z ręki”, pełen krótkich, nerwowych ujęć stwarza wrażenie dokumentu kręconego troche chaotycznie, jak chaotycznie rozwijał sie ten dzień.

Muszę przyznać, że akcja wciągnęła mnie bez reszty. Bynajmniej jednak nie to, co działo sie w samolocie, lecz atmosfera wśród odpowiedzialnych za ruch lotniczy służb. Film jest paradokumentem więc zakładam, że opiera swą fabułę na sprawdzonych relacjach swiadków. A jeśli tak to… niesamowite jest, jak niewiele potrzeba by uporządkowany i precyzyjnie sterowany ruch lotniczy wymknął się niemal całkowicie spod kontroli. To istny cud, że żaden z samolotów nie rozbił się tego dnia przez przypadek. Szok, że samolot może lecieć nad Manhattanem i nikt nie jest w stanie powiedzieć co się z nim stało. Szok, że służby kontroli lotów o katasrofie w centrum Nowego Jorku dowiadują się z CNN. Szok, że największa potęga militarna świata zaatakowana z zaskoczenia ma do obrony swojego wybrzeża gotowe do natychmiastowego użycia zaledwie dwa mysliwce. Jeżeli tak wygląda sprawność ogromnego mocarstwa, to czego wymagać od mniejszych krajów? Ten film zapamiętam właśnie jako obraz chaosu, który wyłania się po nadejściu nieoczekiwanego. Te wszystkie słuzby to przecież zwykli ludzie, którzy byc może powinnibyc bardziej odporni na stress, ale przecież są tylko ludźmi i kiedy rzeczywistość przerasta możliwości ich wyobraźni, tak jak inni tracą głowę i z wielkim trudem są w stanie logicznie analizować nadchodzące wiadomości.

Dla mnie największym bohaterem  (a może tchórzem? Któż to może ocenić?) był szef kontroli lotów, który w ciągu niemalże kilku minut podjął decyzję o zamknięciu ruchu lotniczego nad terytorium całego kraju. Jak ogromne skutki ekonomiczne przyniosła taka decyzja można sie domyślać kiedy na początku filmu przeliczano na dolary pojedyńcze minuty opóźnień. Ponadto taka decyzja sparaliżowała kraj, który pod względem komunikacyjnym w jednej chwili cofnął się co najmniej o jakieś siedemdziesiąt lat. Podziwiam odwagę tego człowieka.

A jeżeli chodzi o samolot… Było wszystko czego potrzebowałby Hollywood aby nakrecić film z happy endem. Były błędy terrorystów, była determinacja podróżnych i nawet odpowiedni ludzie na liście pasażerów – były pilot oraz kontroler lotów. Wszystko było jak w klasycznym filmie katastroficznym i pomimo, ze finał znany był od początku, aż nie chce się wierzyć, że to koniec filmu, a nie tylko przerwa na reklamę. Cóż, życie to nie historie rodem z Hollywood.

Głupio w obliczu świeżej ciągle tragedii pisać, czy to dobry czy zły film. Zastanawiałem się, czy wypada. Lecz potem uswiadomiłem sobie, że przecież po nieporównywalnie większej tragedii jaką była II wojna światowa też kręcono filmy wojenne, które przecież oceniano, chwalono albo ganiono. Życie toczy się dalej. Myślę więc, że obejrzałem dobry film. Ale na drugi film „rocznicowy”, wyrezyserowany przez Olivera Sone’a chyba sie nie wybiorę. Albo przynajmniej nie przed wnikliwym przeanalizowaniem recenzji.

Gdynia, 13.09.2006; 21:45 LT

Komentarze