LISTY DO M

Na reklamę tego filmu wydano chyba krocie. Jeszcze na długo przed premierą wabiły nas zwiastuny oraz dość liczne wzmianki w mediach, które zapewne nie wynikały jedynie z dociekliwości dziennikarzy. Zawsze obawiam się wyjścia na film, który juz przed premierą okrzyknięty bywa wydarzeniem, by po kilkunastu dniach z zażenowaniem i po cichu grany na coraz mniejszej liczbie seansów spadac coraz niżej w rankingach. Drugi raz alarmowa lampka zaświeciła mi się, gdy dowiedziałem się, ze to film o Wigilii Bożego Narodzenia i wchodzi na ekrany w listopadzie. Czyż nie ma jaśniejszego dowodu, że chodzi wyłącznie o komercję? Tak jak każde wakacje muszą miec swój przebój i twórcy przez całą wiosnę ścigają się, która z kompozycji (nieskomplikowana, lecz wpadająca w ucho melodia oraz proste słowa o słońcu, plaży i wakacyjnej miłości do zanucenia na promenadzie i zatańczenia wieczorem na dyskotece) zdobedzie miano hitu lata, tak szanujące się kino albo stacje telewizyjne między listopadem  a Nowym Rokiem koniecznie muszą nawiązać do choinek, Świetego Mikołaja i zwyciężającej zło miłości.

Przypominam sobie jak nie raz siedziałem na komediach śmiertelnie znudzony i obawiając się o swoją percepcję „dzieła” starałem się liczyć wybuchy śmiechu widzów. Kiedy tych w ogóle nie było, to lróbowałem odnotowywać choćby pojedyńcze chichoty, lecz i tych było jak na lekarstwo.

Dlatego z dużą rezerwą poszedłem na „Listy do M”.


Film bronił się tylko jednym: gwiazdorską obsadą:  Maciej Stuhr, Roma Gąsiorowska. Paweł Małaszyński, Piotr Adamczyk, Agnieszka Dygant, Tomasz Karolak, Beata Tyszkiewicz i… niech mi wybaczą pozostali, bo to naprawdę nie koniec tej listy. Ale już reżyser… Mitja Okorn. Kto z t.zw. przeciętnych widzów słyszał wcześniej to nazwisko?

Opowieść, jak to często w komediach romantycznych bywa, a w tych „świątecznych” w szczególności, toczy się kilkoma wątkami jednocześnie, które gdzieś w finale splotą się ze sobą. Generalnie schemat jest ten sam: bohaterom nie wiedzie się w życiu, ale ale wigilijny, „magiczny” wieczór odmieni wszystko. Temat tak zgrany, że aż strach zasiadać na widowni. Mamy więc samotną dziewczynę, która nie znosi świąt i związanej z nimi „koniecznosci” spędzania ich z ukochanymi osobami, dziennikarza radiowego samotnie wychowującego syna, faceta dorabiającego sobie jako Święty Mikołaj, ale tak naprawdę nienawidzącego dzieci, małżeństwo, które odniosło sukces finansowy, lecz w ich sterylnym domu wieje chłodem większym niż w zamku Królowej Śniegu i.t.d.


To nie mogło się udać.

A jednak się udało. Udało i to całkiem fajnie. Dlaczego? Myślę, że przede wszystkim dlatego iż zachowano umiar i uwierzono w inteligencję widzów. Nie był to więc zlepek luźno powiązanych ze sobą gagów zaprawionych rubasznym dowcipem na ogół nie silącym się na jakąkolwiek subtelność. Historie filmowych bohaterów opowiadane są swobodnie i lekko, z ciepłem i sympatią. Jest mniej lub bardziej śmiesznie, ale nie prostacko. Po śmiechu następuje zmiana nastroju, trochę nostalgii i wzruszenia, ale nie przekraczającego bariery kiczu. Potem zaś znów śmiesznie.


Jedną z moich ulubionych komedii romantycznych jest „Notting Hill”, ciepło i spokojnie, a zarazem wesoło i z polotem opowiedziana historia, która oczywiście musiała skończyć się szczęśliwie. W podobny sposób zrealizowane są również „Listy do M”. Ogląda się z przyjemnością. Jedyne co mnie raziło, to zbyt gwałtowny zwrot losów niektórych bohaterów, moim zdaniem mało prawdopodobny w t.zw. „realu”. Jakoś nie chce mi się wierzyć, by zwaśniona rodzina Kariny mogła nagle zacząć kochać się i rozumieć po jednej w niecodzienny sposób spędzonej Wigilii, chociaż kto to wie? Może to przełom w ich losach i od czegoś trzeba zacząć? Tak samo jak nie przekonuje mnie nagła metamorfoza chłodnej i nieprzystępnej Małgorzaty, ale może rzeczywiście mała, rezolutna dziewczynka z domu dziecka sprawiła, że coś w jej lodowatej zbroi pękło?

Oczywiście wiemy, że mamy do czynienia z komedią romantyczną, a nie filmem psychologicznym aspirującym do oscara, więc jeśli przyjmiemy reguły gry gatunku i przymkniemy oko na drobne niedoskonałości wyjdziemy z kina usatysfakcjonowani, żeby nie powiedzieć zadowoleni. Ja w każdym razie taki byłem.

A, że cuda, nawet te rodem z komedii romantycznych się spełniają, świadczy chociażby mój przykład. Słuchałem opowieści Macieja Stuhra w roli dziennikarza w jednej z początkowych scen filmu, kiedy przekonywał on smutną dziewczynę twierdząc, że każdy dzień może przynieść niezwykłe niespodzianki odmieniające dotychczasowe życie. Słuchałem siedząc obok Mojego Anioła, z którym od pięciu już lat oglądamy razem filmy i za każdym razem gdy trzymając ją za rękę odwracam wzrok od ekranu by spojrzeć na jej uśmiech za woalką blond włosów, dziękuję losowi, że to właśnie moje życie odmienilo się w jeden dzień niczym w takich właśnie filmach.

Sopot; 19.11.2011; 18:15 LT

Komentarze