Leniwe zapiski o usługach

Zachód słońca w Cocoa Beach 

Taką Florydę pożegnałem. W Filadelfii trzeba było przeprosić się z kurtką.

Spokojny, niedzielny poranek. Do Filadelfii przyleciałem wczoraj o 21:00 i byłaby to całkiem fajna pora gdyby nie konieczność prawie godzinnego oczekiwania na bagaż, zanim pojawił się na tasmociągu. Agent, który cierpliwie czekał wraz ze mną tłumaczył, ze US Airways, firma na skraju bankructwa, słynie z długiego trzymania podróżnych w sali wydawania walizek. Akurat padał deszcz, a ponoć związki zawodowe wywalczyły sobie prawo do wstrzymania wyładunku bagażów z samolotu podczas burzy. Ja co prawda piorunów nie widziałem, ale może nie wszystko zauważyłem. Według mojego informatora, najciekawiej było przed Bożym Narodzeniem, kiedy większość bagażowego personelu tych linii w ramach cichego protestu udała sie na zwolnienia lekarskie. Ponoć na lotnisku leżały potężne sterty walizek, których nie miał kto ładować. Jedne góry to były te w rejonie odlotów, które nigdzie nie poleciały, a drugie te, które przyleciały z opóźnieniem lub z opóźnieniem zostały wyładowane.

Podejście do pracy w USA to bardzo ciekawy temat. Z jednej strony słyną z wysokiej jakości usług, ale z drugiej… Jeszcze w Cocoa Beach zauważyłem w okolicy hotelu zakład fryzjerski i pomyslałem, że akurat nadeszła pora aby z jego usług skorzystać. Miedzy śniadaniem, a zwolnieniem hotelowego pokoju  pobiegłem tam i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy na pewno nie pogorszyło mi się od grzejącego słońca. Drzwi były bowiem zamknięte, a na nich kartka z napisem: POSZEDŁEM NA RYBY. Najbardziej żal mi było nie tyle utraconej możliwości strzyżenia, ile tego, że nie wziąłem ze soba aparatu, a nie chciało mi się tam wracać jeszcze raz. Jedno trzeba fryzjerowi przyznać – był uczciwy i nie poszedł na zwolnienie lekarskie jak tamci bagażowi w Filadelfii.

Plaża w Cocoa Beach

 Plaża w Cocoa Beach

Mała dygresja. Dwa lata temu na przystanku kolejowym w Piwnicznej Zdroju sfotografowałem inną ciekawą karteczkę. Wisiała na zamknietych drzwiach do ubikacji i głosiła: KLUCZ DO TOALETY WYDAJE SIĘ W KASIE ZA OKAZANIEM WAŻNEGO BILETU NA PRZEJAZD. Biedny turysta, zje nieświeżego loda, albo wczorajszego hot doga, biegnie co sił w nogach do najbliższego kibelka, a tu figa z makiem. Chcesz się, za przeproszeniem, wysrać, to jedź przy okazji chociaż do Starego Sącza.

Zanim więc dotarłem do hotelu, było już wpół do jedenastej. Poszedłem na spóźnioną kolację, a tam balanga, bo trwała jakaś impreza weselna. Dziwna, bo oprócz pań w wieczorowych kreacjach były i takie w dżinsach i T-shirtach. Faceci zreszta podobnie. Poza tym niektóre panie biegały w tych wieczorowych kreacjach boso, nie wiem czy to z powodu przedawkowania napojów wyskokowych, czy dla wygody. Może dla wygody, bo potem zuważyłem też panów bez butów, ale w skarpetkach (w odróżnieniu od tej pani co oprócz butów nie miała także rajstop – sorry, sam już nie wiem, czy to wypadało aż tak dokładnie się jej przyglądać J  )

– Soring? – powiedziała coś na wydechu kelnerka, która zjawiła się w międzyczasie przy moim stoliku. Powiedziała to tak szybko i niewyraźnie, że można było odnieść wrażenie, iż jeszcze nic nie powiedziała, a tylko jej się odbiło.

– I bag you pardon? – spojrzałem jej w oczy pytająco.

– Soring? – powtórzyła może tylko lekko zirytowana.

Pamietam jak na lekcji angielskiego pan nam kiedyś tłumaczył, że nie powinno się  raczej pisać ani mówić „wanna” zamiast „want to”, bo to trochę tak,  jakby po naszemu zamiast „chodź tutaj” napisać „chonotu”. Najwyraźniej teraz miałem do czynienia z czymś podobnym. Przeniosłem jednak wzrok z kelnerki oczu na usta i wyczytałem z wibrującego ruchu warg:

– Something to drink?

– Oh yes! One Budweiser, please.

Co do jedzenia, to wielkiego wyboru już nie było. Zamówiłem krewetki z grilla, ale trzeba było do tego jakiś dopychacz. Nie miałem ochoty ani na frytki ani na ryż, więc poprosiłem o tosty. W Ameryce normalna rzecz.

– … and two toasts, please.

– What? – pani zrobiła wielkie oczy.

– Toasts.

– What? – pani znów zrobiła się podirytowana

– Toast! Bread from toaster!

– A! Bread. – mruknęła i poszła.

I dostałem. Dwie pajdy zwykłego chleba, grube niemal na centymetr, lekko zarumienione pośrodku na znak, że leżały w toasterze.

Poszedłem spać grubo po północy i zostawiłem włączony telewizor, żeby obejrzeć transmisję z inauguracji pontyfikatu Benedykta XVI, która zaczynała się o trzeciej nad ranem (sama msza zaś o czwartej). I to był błąd, bo ułatwiwszy sobie w ten sposób życie i nie musząc wstawać z łóżka, większą jej część w efekcie przespałem, budząc się od czasu do czasu.

Spałem do 10:15 co nie zdarzyło mi się od dawna i to było najpiękniejsze w dzisiejszym poranku.

Plaża w Cocoa Beach 

Zamki z piasku nad brzegiem morza. Budowane często misterne konstrukcje tylko po to, by potem patrzeć jak żywioł upomina sie o swoje. Zazwyczaj nie doczekują następnego poranka.

P.S.

Zdjęcia nijak się mają, do dzisiejszego tekstu, ale to ostatni moment by je opublikować, bo przystanek Floryda już odchodzi w przeszłość.

Filadelfia, 24.04.2005

Komentarze