Kiedy na początku roku ustalaliśmy terminy urlopów i trwało mozolne ukłóadanie grafku, by każdy mógł wziąć chociaż parę dni latem, jeden z naszych kolegów powiedział:
– Ja latem nie biorę. Latem tyle ciekawych rzeczy dzieje się w Trójmieście, że żal wyjeżdżać. Wezmę wiosną albo jesienią.
Miał rację. Impreza goni imprezę, a nawet jeśli nic szczególnego się akurat nie dzieje to zwykły spacer po sopockim molo, bulwarem nad Motławą czy po Skwerze Kościuszki w lipcowy wieczór to przyjemność sama w sobie.
W Sopocie w środę Prezydent RP otworzył budowaną przez półtora roku marinę. Miałem okazję być tam mniej więcej tydzień przed tą datą. Wyglądała ślicznie. Widoczne do niedawna betonowe szkielety pomostów przykryło świeże drewno.
Na całej długości zachodniego falochronu pojawiła się kto wie czy nie najdłuższa nad Bałtykiem ławka.
Zyskali żeglarze, piesi turyści i przede wszystkim molo, dla ktorego betonowa konstrukcja jachtowego basenu stanowic będzie skuteczną ochronę przed jesienno-zimowymi sztormami.
Niesamowicie pięknieje Sopot. Na codzień tego się nie zauważa, ale wystarczy krótka nieobecność by odkryć coś nowego. Nasi goście, którzy przyjeżdżają tutaj służbowo, za każdym razem są zachwyceni. I nie jest to zwyczajna kurtuazja wobec gospodarzy. Myślę, że coraz bardziej możemy być dumni z naszego kraju.
Trwają właśnie rozgrywki finału Ligi Światowej w siatkówce mężczyzn. Przed laty prestiżowe zawody sportowe niejako z urzędu omijały Polskę. Ich atmosfery moglismy liznąć co najwyżej z telkewizyjnych transmisji. Od mniej więcej piętnastu lat europejskiej i światowej rangi turnieje coraz częściej trafiają nad Wisłę. Wszyscy myślimy o Euro 2012, ale w 2014 roku odbędą zię u nas siatkarskie mistrzostwa świata, a dopiero co zakończyły się mistrzostwa Europy w koszykówce kobiet.
Nigdy nie oglądałem na żywo żadnej z imprez takiej rangi, więc kiedy w Ergo Arenie ustytuowanej o zaledwie kilka minut drogi od naszego biura miały odbyc się finałowe mecze Ligi Światowej stwierdziłem, że nie powinienem ich opuścić. Mój Anioł pewnie wolałby koncert Prince’a na Heineken Open’er Festival kilka dni wcześniej ale dzielnie postanowił wspierać mnie w kibicowaniu. Chciałem kupić bilety na finał albo półfinały, lecz za późno się zdecydowałem. Postanowiłem więc pójść na jeden z meczów naszej reprezentacji. Zastanawiałem się, który wybrać. Z Bułgarią? Eee, może jakiś ciekawszy przeciwnik? Argentyna? Fajnie by było, ale to trzeci mecz. Jeśli nasi przegrają wczesniej to nie będzie już o co grać. Najlepiej więc drugi, bo może byc decydujący o awansie. Ok, drugi, a więc z Włochami.
Ergo Arena to światowa klasa. Warunki do oglądania wyśmienite.
Trzeba mieć jednak farta, żeby zdecydować się na mecz, w którym nasi nie pokazali kompletnie nic. W pierwszym meczu pokonali Bułgarię 3:2. W trzecim po dramatycznej walce o awans wygrali z Argentyną również 3:2, ale mecz numer dwa, jak powiedział wczoraj komentator Polskiego Radia był „masakryczny” i przjedzie do historii jako jeden z najgorszych w historii występów polskich siatkarzy. No to możemy chociaż powiedzieć, że w pewnym sensie zaliczyliśmy jednak historyczny pojedynek. Historycznie słaby, ale za to nieprzeciętny.
Nie pomogły brane czasy przez polskiego trenera. Coś siedziało w głowach naszych zawodników i nie chciało się przestawić.
Próbowałem zaklinać wynik, ślubując, że nie zrobię żadnego więcej zdjęcia wcześniej niż w czwartym secie, ale i to nie pomogło.
Na szczęście to, co przede wszystkim pozostało w pamięci to atmosfera widowiska. Już wspólne, na stojąco najpierw wysłuchanie hymnu włoskiego, a potem odśpiewanie a capella Mazurka Dąbrowskiego powodowało dreszczyk na plecach. A potem doping, doping, doping, doskonale koordynowany przez megafony. Włoski trener opowiadał po meczu:
Wychodziliśmy z hali przed czasem (porażka 0:3 praktycznie bez nawiązania walki) trochę rozczarowani ale mimo wsyztsko zadowoleni, że tam byliśmy. Myślałem sobie jak fajnie by było gdyby i na futbolowych stadionach naszego kraju mogła zapanować taka atmosfera, a od Anioła uslyszałem coś, że gra może za dobra nie była ale przynajmniej flaszka fajna.
– Jaka flaszka? – spytałem zdumiony gotów podejrzewać się o pomroczność jasną.
– Nie flaszka tylko flażka! – odprała ze śmiechem – Na buziach!
No tak, mieliśmy malutkie biało czerwone flagi wymalowane na policzkach, które akurat odbijały się w szybach kiedy wychodziliśmy.
Nazajutrz zamiast na mecz z Argentyną, pojechaliśmy do Gdańska nad Motławę, bo rozpoczął się akurat zlot żaglowców Baltic Sail 2011.
Nie były to te największe na świecie jednostki, ale urokliwe mniejsze statki, w sam raz pasujące do tutejszego bulwaru. Ozdobą tegorocznego zlotu jest „Bounty”, a ściślej replika słynnego żaglowca zbudowana w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na potrzeby filmu „Bunt na Bounty”.
Pogoda nie dopisała. Co chwilę padał deszcz, ale i tak miło było przechadzać się po Długim Targu. Nieczęsto mamy czas by pójść na beztroski spacer. Gdańskie kamieniczki również pięknieją z każdym dniem. W wielu miejscach prowadzone są remonty, ale w okolicy powstaje także wiele nowych.
Jakoś nigdy nie mogę się oprzeć pokusie sfotografowania Neptuna. Ma do niego taką samą słabość jak do Wałów Chrobrego w Szczecinie.
Zbliżała się dwudziesta tzrecia i było już całkiem ciemno gdy zdecydowaliśmy się wracać. W sam raz by się wreszcie dobrze wyspać i pomyśleć co robić w sobotę. Oczywiście oprócz pracy, bo chociaż to dzień wolny, to jednak wiele zaległośći z tygodnia można nadrobić tylko w weekend.
Sopot, 09.07.2011; 15:45 LT