Tylu „kurew” co dziś na koniec dnia pracy, dawno już nie usłyszałem, o ile w ogóle kiedyś…
Wczoraj skończyłem „obrabiać” służbowe sprawy o północy. Poszedłem spać o wpół do drugiej, nastawiając wcześniej budzik na piątą, bo planowałem być w pracy krótko po szóstej. Miałem do zrealizowania parę pilnych spraw księgowo-administracyjnych, na które w natłoku e-maili podczas codziennej bieganiny zazwyczaj nie ma czasu.
Zdążyłem zrealizować większość, ale od dziewiątej (czyli od teoretycznego początku dnia pracy) telefony rozdzwoniły się na potęgę. Zakazałem łączenia rozmów do mnie o tej porze, ale są takie, którym się nie odmawia. Dzwonią też pracownicy, którym akurat świat wali się na głowę i nie mogą akurat teraz myśleć o rozkładzie dnia. Każdego trzeba wysłuchać, zkażdym zamienieć przynajmniej parę słów, a czas płynie.
Potem zaczynają się umówione meetingi. Najpierw poranny, codzienna odprawa po przeczytaniu e-maili z nocy. Teoretycznie powinno się zakończyc go w trzy kwadranse, ale dziś rozrósł się do półtorej godziny, bo spraw podczas weekendu pojawiło się mnóstwo. Kiedy wychodzę, czekają juz dwaj kapitanowie. Jeden na interview aby przyjąć się do pracy, drugi zaś na odświeżenie firmowych procedur przed wyjazdem. W chwilę później pojawia się trzeci. Właśnie przyleciał z Rumunii. On także szykuje się do wyjazdu, Żonglujemy „treningami”. Ten tu, ten tam, ustalamy rozkład dnia na jutro, a w międzyczasie telefony wciąż dzwonią. Kiedy pojawia się chwila, idę coś zjeść, ale podczas spóźnionego lunchu odpowiadam na pytania i wątpliwości podwładnych, bo im też dzisiaj sypnęło sprawami nie cierpiącymi zwłoki. Z kolejnego telefonu dowiaduję się o kolejnej wizycie. Jeden z naszych statków stoi w Gdańsku, więc to dobra okazja aby kapitan i chiefowie odwiedzili biuro. Tym bardziej, ze to nie są Polacy. Dwóch Norwegów i jeden Filipińczyk. Na koniec mamy zaprosić ich na kolację. Nie mam czasu, ale nie mam też większego wyboru. Idziemy. Co za dzień! Nie dość, że nie ma czasu usiąść na dłużej za biurkiem (pomniejszone przez weekend zaległości znów gwałtownie narastają), to jeszcze ta restauracja zupełnie po godzinach pracy. A w restauracji telefon od mojego szefa, dyrektora dyrektorów – wyjechał na jeden ze statków więc pępek świata przeniósł się tam.
– Gdzie pan jest? Widział pan mój e-mail? Ile mam czekać na odpowiedź?
Próbuję rozmawiać normalnie, lecz na próżno. Szef się najwyraźniej rozkręca i łapie drugi oddech.
– Panie! Ile pan maili dostajesz na swoją skrzynkę? Pięć? Sześć? Tak trudno odpowiedzieć na moje?
To dowodzi jak bardzo szef oderwał sie od rzeczywistości. Ze zwykłej ciekawości policzyłem po powrocie do biura. Od rana do dziewiętnastej nadeszło ich siedemdziesiąt jeden. Na każdy trzeba jakoś zareagować. Ale przede wszystkim, trzeba wiedzieć co się dzieje u podwładnych, więc według wyższej dyrekcji należy na bieżąco czytać jeszcze ich maile, dostępne w tak zwanej skrzynce globalnej. Na wszystkie sprawy trzeba odpowiadać tego samego dnia, a odpowiedź powinna zapaść albo od razu, albo najpóźniej podczas codziennego meetingu. Oczywiście nie zwalnia to dyrektora załogowego od znajomości opinii na temat każdego z marynarzy. Niezależnie od nadchodzących formularzy należy spotkać się i porozmawiać z kapitanami oraz chiefami i zanotowac uwagi w skoroszycie. Oczywiście dziś także przypadał dzień takiego meetingu. Ale okazuje się, ze teraz właśnie to ważne nie jest.
– Panie, k…, ja pytam kiedy będzie odpowiedź! Ja k… nie chcę słyszeć, ze pan nie ma czasu! Mnie to g…, k… obchodzi! Ma być zrobione i koniec!
Po takim uzasadnieniu wiadomo, że merytoryczna część dyskusji została zakończona. I rzeczywiście, dalej leciały już tylko t.zw. joby. Zazwyczaj nie daję się wyprowadzać z równowagi, lecz nie znoszę, gdy ktoś na mnie krzyczy. Wtedy coś we mnie wzbiera i jeśli krzykliwy rozmówca w porę nie zakończy, to w końcu eksploduję. Tak było i tym razem gdy liczba kurew i gówien, jakimi mnie obsypano przekroczyła masę krytyczną.
– Panie! K…. co pan sobie myśli? Że ja nie znam takich słów? Ja tez potrafię! Co pan myśli, że ja tu k…, dla p…lonej przyjemności siedzę?!!! – i dalej poszło rynsztokiem i głośno, żeby mój interlokutor nie pomyślał iż ja nie potrafię krzyczeć. Ot taka wymiana zdań inteligentnych zdawałoby się ludzi na stanowiskach. Właściciel naszej firmy tłumaczył mi kiedyś, że powinniśmy się kłócić, ponieważ tylko podczas kłótni rodzą się nowe rozwiązania. Kłótnia według niego jest motorem postępu. Ciekawe czy byłby z nas dziś zadowolony?
Kiedy przekroczy się pewną granicę, zatraca się poczucie godnośći i szacunek dla, było nie było szefa, a nawet strach przed konsekwencjami braku takiegoż. Jest tylko amok prześcigania się w chamskich odpowiedziach. Nie przeszkadzało mi, że byc może oznacza to konieczność zmiany miejsca pracy. Kiedy już wykrzyczeliśmy, co mieliśmy do wykrzyczenia i wyłączyliśmy telefony komórkowe, przeprosiłem zdumionych zebranych, fuknąłem dla uspokojenia, po czym poinformowałem, że niestety muszę ich zostawić, aby wrócić do biura i odpowiedzieć na ważne e-maile.
Odpowiedziałem.
Teoretycznie moglibyśmy jeszcze z Moim Aniołem dojechać na trening tańca ze spóźnieniem w granicach rozsądku, ale kiedy po wyjściu z biura wsiadłem do samochodu, stwierdziłem, że nie ma sensu. Zbyt jeszcze byłem roztrzęsiony całą tą sytuacją. Jak tu ćwiczyć walca albo tango, gdy wszystkie mięśnie zaciśnięte w wyniku stresu.
– Odwiozę cię do domu, a potem wrócę do biura po rzeczy. Zresztą jeszcze muszę dokończyć i wysłać raport o stanie naszych finansów.
– Dobrze. Chciałabym jednak, żebyś trochę się uspokoił. Może zatrzymamy się na chwilę w „Burito”?
„Santa Fe Burito” to meksykańska restauracja w Jelitkowie. Kiedyś zachodzilismy tam często, ale odkąd zaczęło się dyrektorowanie, nie było czasu. Poznali nas jednak gdy tylko weszlismy.
– Dawno państwa u nas nie było….
– Niestety, rzadko ostatnio była okazja…
– A może zechcecie pójść z nami puszczać lampiony z życzeniami?
Chcieliśmy. Po chwili otrzymalismy flamastry i dwa lampiony. Rozpoczęło się wypisywanie…
Potem zaś wszyscy poszliśmy na plażę.
Wieczór był dość cichy, a Bałtyk niemal zupełnie gładki. Niezbyt silny witra wiał w kierunku otwartego morza. Lampiony stopniowo wypełnialy się gorącym powietrzem i nabierały gotowości do lotu.
Co za niezwykły wieczór! – pomyślałem. Dopiero co byłem ekstremalnie wburzony, wściekły na swojego szefa, z trudem doochodzący od siebie, aż tu nagle stoimy sobie z Aniołem na plaży z grupą nieznanych nam osób i puszczamy wspólnie ku niebu światełka z najlepszymi życzeniemi.
Jeszcze chwila i uniosły się w powietrze. Pomknęły gdzieś nad redę Gdańska.
Wszyscy zadzierali głowy obserwując jak wysoko się wznoszą.
Już nie rozpamiętywałem zdarzeń sprzed półtorej godziny. Obserwowalismy razem jak przygotowuje się do lotu ostatni z lampionów…
Potem zaś zostały już tylko ciemności, w których zrobilismy sobie zdjęcie na tle migocącego światełkami Sopotu.
Lampionowe towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Być może wracali jeszcze do baru, ale my postanowiliśmy już jechać dlaej. Byłem spokojny. Patrzyłem na gładź wody oraz światła gdańskiego portu w oddali.
– Patrz, jaki dziwny wieczór – powiedziałem od Anioła. – Taki odmienny…
– Tak, – odpowiedziała – dobre rzeczy czasem wracają do człowieka.
Gdynia, 12.04.2010; 02;15 LT