LA MONEDA

Ostatnim punktem zwiedzania miasta miał być Pałac La Moneda.

Odlegołość nie była przesadnie duża, ale układ linii metra był taki, że musiałem trochę nadłożyć drogi i pojechać z przesiadką.

Santiago ma pięć linii metra, a więc na razie bije naszą stolicę na głowę. Lato w pełni, więc na peronach pełną parą pracują wiatraczki, rozpylając co jakiś czas wodę. Ludzie ustawiają się specjalnie pod nimi, by dać się zrosić i poczuc trochę chłodu.

Sam pałac był mniejszy niż się spodziewałem, Jeżeli nie liczyć częsci centralnej, z bramą wjazdową, miał tylko jedno piętro.

Przyszedłem tu, by zobaczyć miejsce, gdzie działy się jedne z najważniejszych wydarzeń XX wieku. Tu miał miejsce zwrot, który odmienił historię Chile, a byc może i całego regionu. Jedenastego września 1973 roku w zbombardowanym pałacu zginął lewicujący prezydent Allende, a władzę w kraju przejął generał Pinochet. Patrząc na pałac zastanwiałem się dlaczego trzeba go było aż bombardować. Wydawal się łatwy do zdobycia i bez tego.

Swoją drogą, jaka to dziwna data ten jedenasty września. Upadek wielkich banków i umowny początek obecnego kryzysu miał miejsce właśnie jedenatsego września, i zamach stanu w Chile i przede wszystkim terrorystyczne ataki na WTC. Tak jakby ten dzień z założenia przyciągał jakieś dramatyczne wydarzenia.

Dziś, tuz przy pałacu stoi pomnik prezydenta Allende. Jako jedengo z wielu prezydentów w galerii pomników na placu przed pałacem. Nie zauważyłem Pinocheta, lecz myslę, że i on kiedys tam zagości. Miał ręce umazane krwią niewinnych ludzi, ale miał też zasługi. Nie dopuścił do wprowadzenia komunizmu w Chile, do czego za rządów Allende nie było daleko, oraz poprowadził kraj taką droga rozwoju, dzięki której wyróżnia się on pozytywnie wśród innych państw Ameryki Łacińskiej.

Byc może dlatego, żeby zatrzeć złe skojarznia, a może z zupełnie innych powodów, w podziemiach koło pałacu zlokalizowano centrum kultury o tej samej nazwie.

Że nie jest to martwy twór, przekonałem się owej niedzieli, kiedy w upalne popołudnie było tam całkiem sporo ludzi. Przychodzili często całymi rodzinami.

Można i tak oswajać politykę.

A można też jeszcze inaczej. Ogromny trawnik przed pałacem nie jest barierą chroniącą majestat władzy przed gawiedzią. Przeciwnie. Ludzie przychodzą tu na popołudniową ( a pewnie nie tylko) sjestę. I znów zazwycaj leżą parami. Czasem trafi sie ktoś z małym dzieckiem, wśród tych wszystkich ludzi tu i ówdzie samotny (bezpański?) pies. W końcu trawnik jest dla wszystkich. 

  

 

Po spacerze wróciłem w okolice hotelu, gdzie zjadłem kolację, a potem przyjechał agent i pojechaliśmy do San Antonio.

Rozpoczęła się praca, ale ponieważ miasteczko leżało blisko portu, znalazłem tez czas na krótki spacer. Co mnie mile zaskoczyło, to darmowe autobusy dla pracowników portu. Jeden kursował wewnątrz portu i to akurat zrozumiałe, że darmowy, bo chodzi o bezpieczeństwo – żeby jak najmniej pieszych pałętało się wśród uwijających się porzy przeładunku dźwigów, sztaplarek, tirów. Lecz od bramy portu drugi bezpłatny autobus kursuje do miasta, a to juz zdarza się rzadko.

San Antonio uroda nie grzeszy, jak wiele miasteczek południowej Ameryki. Ot, kilka ulic, parę większych domów, które czasy świetności mają już za sobą i atmosfera wielkiego bazaru w wąskic uliczkach biegnących w bok. Za to port jest nowowczesny. I nowoczesny jest bulwar, którym spacerują tłumy ludzi, oglądając łodzie rybackie, wybierając się przystosowanymi do pasażerskiej zeglugi kutrami na przejażdżkę, albo zajadając świeża rybę odbieraną przez właścicieli barów  od rybaków zaraz po połowie.

Krótko mówiąc, podobnie jak u nas. I jakiś wielki, długi budynek się buduje tuz przy bulwarze. Byc może pomieści on bary, sklepy, a moze nawet jakiś hotel. Nie wątpię, że port i bulwar odmienią oblicze tego zapyziałego obecnie miasteczka. Potrzeba tylko czasu.

Z ciekawostek, zwróciły moją uwagę znaki wskazujące kierunek ucieczki przed nadciągającą falą tsunami.

To nie pierwsze chilijskie miasto, gdzie widze takie tablice. W Antofagaście widziałem kiedyś duża planszę z planem miasta i zaznaczonymi rejonami, które należy opuścić na wypadek alarmu. Sprowadza się to do tego, by uciec na wzgórza, których tu nie brakuje, lecz przykład Indozezji pokazał, ze nie zawsze jest to takie oczywiste, a i w Chile nie było kiedyś. Kraj ten zapłacił wielką daninę istnień ludzkich podczas trzesięnia ziemi na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku oraz podczas wielu kataklizmów o mniejszej skali. Oby doświadczenie tamtych tragedii nie poszło na marne.

Frankfurt, 23.01.2009; 12:45 LT

Komentarze