Koty w moim domu (1)

Kiedy nasze dzieci chodziły do przedszkola, bardzo chcialy mieć jakieś zwierzątko, a chyba najbardziej kota. Długo się wahaliśmy. Paulina zdążyła pójść do pierwszej klasy i wtedy, krótko po rozpoczęciu roku szkolnego problem rozwiązał los.

Malutki, pręgowany, szary kotek miauczał żałośnie na chodniku. Był bardzo młody i słaby. Postanowiliśmy więc go przygarnąć. Trudno opisać radość i przejęcie dzieciaków. Przybysz natychmiast otrzymał w domu swoje legowisko i wszystko, co wedlug nas małemu kociakowi do szczęścia potrzeba. Sąsiedzi i przyjaciele dzieci oczywiście zostali odpowiednio powiadomieni i mieli wkrótce go obejrzeć.  Niepokoiło nas tylko trochę, że do wieczora maluch nie tknął jedzenia.

Rano, po przebudzeniu, dzieci natychmiast pobiegły do koszyczka. I… rozpacz. Kotek nie przeżył nocy. Był zbyt słaby. Płacz, płacz i płacz. Nie pomogły tłumaczenia, że przynajmniej w ten ostatni dzień kotek miał swój dom, czuł się kochany i na pewno był szczęśliwy. Płacz nie ustawał.

Było jasne, że skoro raz zdecydowaliśmy się mieć kota, to trzeba sprawę ciągnąć dalej. Koło południa wybraliśmy się wszyscy do schroniska, by poszukać następcy. Padło na Kicię. Była również bardzo malutka i słaba, ale weterynarz mówił, że powinna przeżyć. Miała rude, pręgowane futerko, szpiczaste uszy i po przyniesieniu do domu chętnie się bawiła. Radość była wielka i zabawa także.

Popołudnie spędziliśmy na spacerze, a kiedy wróciliśmy, Kici niegdzie nie było widać. Przez cały wieczór wołaliśmy, nasłuchiwaliśmy, odsuwaliśmy meble. Bez rezultatu.

– Zgłodnieje, to sie znajdzie – powiedział w końcu dziadek i to był sygnał do zakończenia poszukiwań i położenia się spać.

Rano jednak kota nadal nie było i to już rokowało źle. Przeszukiwaliśmy kolejne miejsca bez rezultatu, aż w końcu wyjrzałem przez okno. Pięć pięter niżej i kilkanaście metrów w bok na chodniku leżało truchło Kici. Było lato i pod naszą nieobecność wyszła przez jedyne leciutko uchylone okno wprost na dach. Kiedy doszła, jak prawdziwy dachowiec, do jego końca, prawdopodobnie nie starczyło umiejetności aby bezpiecznie obrócić się na stromiźnie.

Płacz. Spazmy. Przytulanie.

– Bardzo mi przykro Paulinko.

Kiedy już się trochę uspokoiła, zaproponowaliśmy.

– Pójdziemy do schroniska i weźmiemy nowego kotka…

– Nieee! – reakcja Pauliny była stanowcza – Nie chcę już żadnego kota! Koty u nas giną! – wykrzyczała.

Mądrość dziadka sprawiła, że zostawiliśmy dzieci w spokoju, czyli z nim, aby odreagowały stress, a po nastepnego kota pojechalismy sami. Do schroniska oczywiście.

– Dzień dobry. Chcieliśmy wybrać jakiegoś kotka.

– Proszę bardzo, ale… Państwo chyba wczoraj brali. Dawałem mu zastrzyk.

– Tak, ale…, chcemy jeszcze jednego – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, aczkolwiek bez wdawania sie w szczegóły. Na złodzieju czapka gore. Wydawalo mi się, ze wszyscy dookoła wiedzą, ze „u nas koty giną”.

Komentarze