KOBIETA Z OKŁADKI

Od zawsze miałem kłopot z rozpznawaniem ludzi na ulicy. Kiedy moje myśli krążyły gdzieś w obokach zdarzało się, że nie zauważałem nawet dobrych znajomych albo kogoś z rodziny, co wielu miało mi za złe podejrzewając świadome zignorowanie przypadkowego spotkania.

Tak kiedyś miałem niezwykłą sposobność konsumpcji śniadania z… Mieczysławem Foggiem. Lata osiemdziesiąte. Ja z plecakiem przyjeżdżam po drodze w góry do Krakowa i szukam chociaż jednego miejsca w dworcowej restauracji aby coś zjeść. Niemal wszystko zajęte, ale w komunistycznym savoir-vivrze mieściła się opcja, aby dosiąść się do czyjegoś stolika, bo wszyscy rozumieli niedostatek substancji gastronomicznej. Widzę wolne miejsce przy stoliku zajętym przez jakąś starszą parę, więc pytam czy mógłbym sie dosiąść. Pani się zgadza, więc opieram plecak o krawędź stołu, zamawiam jajecznicę i obserwuję tymczasem panie kelnerki z uwielbieniem spogladające w stronę mojego stolika. Pokazują coś sobie, ale trudno mi uwierzyć, że chodziło o mnie. Rozgladam się więc baczniej po swoim sąsiedztwie, a tu okazuje się, że pan który dzieli ze mną ów stolik to Mieczysław Fogg.

Zażenowany swoją impertynencją, że tak bezczelnie narzuciłem swoją obecność gwieździe, wsadziłem nos w podaną w międzyczasie jajecznicę i konsumowałem ją w milczeniu zamiast skorzystać z okazji by zamienic chociaż kilka grzecznościowych zwrotów.

Starając się niemalże nie istnieć przy owym stoliku stałem się mimowolnym świadkiem rozmaitych rozmów prowadzonych przez piosenkarza z agentem, który organizował jego występy i dosiadł się na czwartego oraz ze wspomnianą, towarzyszącą mu kobietą (nie wiem czy była to rodzina artysty, czy też ktoś współpracujący z nim na polu zawodowym). Niestety, z rozmów tych wywnioskowałem przede wszystkim to, że Pan Mieczysław miał już w owym wieku problemy z ogarnięciem rzeczywistości. Było przykro słuchać, jak owe osoby tłumaczą mu podstawowe sprawy. Było przykro myśleć, że ktoś tak znany jedzie koncertować w niewielkich salkach domów kultury a posiłki jada w zatłoczonej restauracji dworcowej wśród tłumu podróznych.

Dlaczego teraz o tym wspominam?

Bo przypomina mi się podobny, jeszcze bardziej żałosny koniec Violetty Villas. Artystka obdarzona pięknym głosem jak wielu jej pododbnych nie udźwignęła ciężaru sławy i u szczytu swej kariery, mając za sobą występy na deskach renomowanych scen, zniknęła pogrążając się stopniowe w świecie pełnym rozmaitych urojeń i dziwactw.

Od czasu do czasu pojawiała się w mediach, lecz coraz częściej jako temat okładkowych historii najpodlejszych brukowców niż śpiewaczka. Jednym z najbardziej przejmujących widoków dla mnie był jeden z ostatnich koncertów, na którym Pani Violetta opowiadała, że po światowego formatu scenach przyszła pora na powiatowe miasteczka. Mówiła to bez widocznego żalu, jak osoba, która doskonale zdaje sobie sprawę, że tamte czasy są już tylko wspomnieniem. Wtedy jednak kamera pokazała zbliżenie twarzy artystki i można było zauważyć, że nie ma ona połowy zębów.

Czy powinno robic się takie rzeczy komuś, kto przez lata był ikoną szczególnie pojętej, barokwej wręcz elegancji? Pamietam jak w późnych latach sześćdziesiątych przystawałem przy oknie wystawowym księgarni mieszczącej się na rogu niemiłosiernie odrapanej kamienicy nieopodal naszego domu. Obity tynk, wystające, nadłamane cegły, kocie łby na ulicy, szarzy, zmęczeni ludzie dookola oraz siermiężne w burych okladkach książki na wystawie. Wśród nich trochę płyt, z których jedna wyrózniała się szczególnie. Ze zdjęcia na okladce spoglądała kobieta z burzą blond loków na głowie, w jakiejś bogatej zupełnie nie socjalistycznej kreacji. Na płycie było napisane Violetta Villas. Miałem wtedy jakieś sześć lat, ledwie nauczyłem się czytać i nie wiedziałem kto to był. Nie wiedziałem nawet czy to była Polka (nazwisko wszak zagraniczne). Ale do dzisiaj pamiętam tamto okno wystawowe i moje zaciekaweienie oraz zdziwienie, że nie wszystko musi być siermiężne.

Myslę, że wielu ludzi oprócz śpiewu ceniło także ów image artystki, chociaż czasem ocierał się o kicz. I nagle pokazuje się wciąż elegancką, lecz bezzębną gwiazdę. Jeszcze jeden „news” zwiększający oglądalność. Przykre, bo chociaż wszyscy wiedzieli o nienajlepszej kondycji psychicznej piosenkarki i o jej życiowych kłopotach, zwykła ludzka życzliwość kazałaby się powstrzymać z pewnymi ujeciami. Tak samo jak nie pokazuje się publicznie obrazów śpiących albo martwych osób przede wszystkim dlatego, że nie są w stanie kontrolować swojego wyglądu, a ten najczęściej jest wtedy daleki od doskonałości.

Violetta Villas odeszła 5 grudnia po latach dostarczania coraz to nowych „sensacji” dla brukowców. Mimo to była „eksploatowana” do końca pomimo, że i głos już, i wygląd nie ten, a ludzie prawdopodobnie często przychodzili z próżnej ciekawości, by zobaczyć jak się zmieniła.

Na szczęście pozostały stare zdjęcia i nagrania. Moją jedną z ulubionych jej piosenek jest „Szczęście” ze słynnego filmu „Dzieci Pireusu”, ale to oczywiście tylko polska wersja greckiego przeboju. Z jej własnych piosenek trudno nie wysłuchać bez wzruszenia „Do Ciebie Mamo”. Prawie każdy przecież chowa gdzieś tam we wspomnieniach „nasz dom, Ciebie Mamo w nim”. Teraz oprócz starego klonu (w moim przypadku kasztanowca) oraz  rodzinnego domu pozostanie jeszcze wspomnienie niezwykłej okładki w szarzyźnie odrapanego okna wystawowego i jej głos usłyszany dopiero później.

Goeteborg; 06.12.2011; 23:30 LT
Komentarze