KHHHRR!

    

Po nocy spędzonej w hotelu w Zhoushan znajduję się na promie, który wiezie mnie teraz na właściwą wyspę.

 

Tym szybkim promem płynę do celu mej podróży. Jeszcze nie przestawiłem daty w telefonie komórkowym, więc na zdjęciu  widnieje o dzień wcześniejsza niż w rzeczywistości. Efekt lotu nad południkiem180° 

Bo tak na prawdę, to Zhoushan jest jedynie miastem – stolicą prowincji, na którą składa się tutejszy archipelag. Stocznia znajduje się na mniejszej wyspie przy osadzie tak maleńkiej, że nie jest (jak i sam zakład zresztą) zaznaczony na naszych mapach. Olbrzym otwarty dopiero dwa lata temu, przyjął zresztą nazwę nie od tej wyspy ani osady, lecz od miasta Zhoushan właśnie. To pewnie trochę tak jak z Hutą Katowice, która wcale w Katowicach się nie znajduje.

Mój organizm już zupełnie się pogubił, a moja świadomość razem z nim. Zaaklimatyzowałem się w Ameryce, a tu kolejna zmiana stref czasowych. Nie dość, że z wtorku zrobiła się środa pomimo, że  nie było między nimi nocy, to godziny zupełnie się mieszają. Zamiast dziewięć godzin do tyłu w stosunku do Polski, jesteśmy teraz o sześć do przodu. Kanada została piętnaście godzin z tyłu. Położyłem się spać w hotelu o wpół do drugiej w nocy, a obudziłem się za piętnaście piąta i już nie mogłem zmrużyć oka.

Rano, zaraz po śniadaniu, a przed opuszczeniem hotelu wyskoczyłem jeszcze do cukierni po ciasteczka. Potem już nie będzie tak łatwo je kupić. Przy okazji popatrzyłem sobie na ruch na ulicach. Zhoushan, mimo że główne miasto archipelagu, jest jednak prowincją i to widać po pojazdach. W Pekinie nie ma już chyba dziewięciu milionów rowerów, wbrew temu o czym śpiewała Katie Melua. Natomiast w takich miastach jak Zhoushan, trzymają się jeszce dzielnie pomimo wielkiej konkurencji skuterów i niemałej liczby samochodów. Oprócz normalnych taksówek, pełno jescze riksz i to zarówno osobowych jak i towarowych.

 

U góry:  Riksze osobowe ciągle mają się nieźle w Zhoushan. Jeździ ich tutaj tyle samo albo i więcej niż normalnych taksówek.

Na dole:  Riksze bagażowe też mają co robić, ale tutaj kurs nie trafia się co chwilę. Rikszarze czekają więc cierpliwie na klientów.

 

          

Kto zaś chce zaoszczędzić na transporcie, idzie pieszo używając tradycyjnych nosideł.

A ruch….tu panuja takie same reguły jak i w największych metropoliach czyli prawo silniejszego. Byłem dziś świadkiem jak kobieta na skuterze rozpaczliwie hamowała i próbowała utrzymać równowagę podczas manewru unikania czołowego zderzenia z limuzyną, która przy skręcie w lewo z bocznej ulicy nie dość, ze wymusiła pierwszeństwo, to jeszcze wjechała pod prąd na lewy pas ruchu, bo prawy był aktualnie zajęty, a na lewym chwilowo tylko skutery i rowery. Przypomniało mi się Jiangyin, w którym pomimo zielonego swiatła dla pieszych musieliśmy zmykać z pasów bo rozpędzone auta i trąbiące przeraźliwie klaksony nie pozostawiały wątpliwości, kto tu będzie miał pierwszeństwo. O niezawracaniu sobie głowy jazdą przez trzy czwarte obwodu ronda, kiedy można pojechać tylko jedną czwartą, chociaż z dawką adrenaliny bo pod prąd juz też kiedyś pisałem. No cóz, co kraj to obyczaj.

Przy śniadaniu w hotelowej restauracji przypomniało o sobie coś, co nazywam charkaniem. Nie wiem czy budowa anatomiczna przecietnego Chińczyka az tak odbiega od naszej, ale wygląda na to, że przynjmniej w kwestii gospodarki, za przeproszeniem, wydzielinami, różnimy sie znacznie. Dźwięk, który towarzyszy mi tu non-stop to charakterystyczne: „khhhrrrrr!”, po którym Chińczyk pozbywa się nadmiaru flegmy. Na ulicach po owym dźwieku następuje siarczyste splunięcie na chodnik. Dlatego staram się nie przyglądać zbytnio płytkom trotuarów. Wiadomo co na nich króluje. Na statku kilakrotnie przyłapałem stoczzniowców cichutko spluwających po takim charknięciu  na podłogę. Dobry obyczaj każe im wówczas wetrzeć ów produkt  butem w wykładzinę. W miejscach bardziej dystyngowanych, na przykład w restauracjach Chińczycy używają serwetek i zamiast na podłogę, spluwają do nich. Charknięcie jednak zawsze jest tak samo głośne i zmusza mnie do powstrzymywania napadów torsji. Właśnie dziś dobiegające w stereo charkanie od sąsiednich stolików do cna obrzydziło mi fajne skądinąd śniadanie.

Ale ja tu gadu gadu, a moja wyspa już niedaleko. Znów zaczyna się robota, znów nurkowanie w zbiornikach i wdrapywanie się na maszty. Znów wykłócanie o właściwą jakość napraw. I pewnie niewiele czasu na pisanie jak zwykle.

Zhitou Yang,  24.05.2007; 1000 LT

Komentarze