KARKONOSZE (3) – ZAMEK CHOJNIK

– Dziś to już na pewno będzie padac i grzmieć – zaanonsował Romek, kiedy spotkaliśmy się rano na sniadaniu.

Za oknem rzeczywiście słońca jakoś widac nie było. Nie było też widać chmur burzowych, ale koledzy twierdzili, że są z drugiej strony budynku. Zaawansowana technicznie aplikacja na romkowym smartfonie, rzeczywiście nie pozostawiała złudzeń. Trudno mi było jednak zorientować się, czy Romek bardziej martwi się tym, że nie pójdziemy w góry, czy cieszy, że wreszcie ogłaszane przez trzy dni prognozy mogą się ziścić. Inna sprawa, ze jakoś nikt specjalnie nie martwił się złą pogodą. Czulismy jeszcze w nogach poprzedni dzień, więc przymusowe ograniczenie planów przyjmowalismy na spokojnie.

– To może zamek Chojnik? – zaproponowałem.

Od dawna, jeszcze od studenckich czasów chciałem tam pojechać, ale zawsze było nie po drodze. Wiadomo, prawdziwe góry czekały, a tu taka samotna górka na uboczu. I nawet biorac pod uwagę, że to enklawa Karkonoskiego Parku Narodowego, komu by się chciało zbaczać tak daleko ze szklaku?

O dziwo, tym razem negocjacje były wyjątkowo zgodne. Wycieczka bowiem przewidywała trochę gór, a jednoczesnie zapewniała możliwość szybkiego odwrotu, gdyby rozszalały się pioruny. Cel Zamek Chojnik został jednogłośnie przyklepany. Pojechaliśmy do Jagniątkowa, skąd zaczynało się podejście.

Deszcz zaczynał siąpić, ale na szczęście nie słychac było grzmotów. Ścieżka wiodła gęstym lasem. Po kilkunastu minutach doszliśmy do t.zw. Zbójeckich Skał. Trzeba było wspiąć się na nie.

Bardzo lubię te charakterystyczne dla krajobrazu Sudetów ostańce skalne, omszałe i troche tajemnicze. Może to nie tylko moje odczucie zważywszy na nazwy, jakie im kiedys nadano, śród których aż roi się od złych mocy. Czarci Kamień, Zbójeckie Skały, Piekielna Dolina to tylko te, które, na gorąco przyszły mi do głowy.

Przed ostatnim podejściem na zamek, zatrzymalismy się na chwilę w punkcie widokowym. To bardzo popularne miejsce. Niemal wszyscy siadają tam na dłużej i konsumując kanapki podziwiają z urwiska krajobraz.

My zatrzymalismy się tylko na zrobienie kilku fotek i po chwili ruszyliśmy dalej. Wkrótce ujrzęlismy mury oraz bramę prowadzącą do środka.

Mury były imponujące.

Zwiedzanie ruin zamku jest płatne, więc oprócz biletu do parku narodowego, należy kupić jeszcze ten na zamek.

Wewnątrz dowiedzielismy się, że zamek został wybudowany w drugiej połowie XIV wieku przez księcia Bolka II. Ma już więc około 650 lat. Zalety góry odstrzeżono jednak jeszcze wcześniej, ponieważ zanim zabrano się za budowę zamku, już od blisko stu lat stał tam obwarowany dwór myśliwski, wzniesiony przez niejakiego Bolesława Łysego-Rogatkę.

Zamek wkrótce po wybudowaniu, po śmierci Bolka II przeszedł z rąk wdowy po nim wposiadanie rodu Schaffgotchów – w późniejszym okresie jednego z najpotęzniejszych na Śląsku. Liczył sobie około trzystu lat, gdy 31 sierpnia 1675 roku spłonął od uderzenia pioruna. Nie został już odbudowany. Po kolejnych stu pięćdziesięciu latach, kiedy modna stawała się turustyka, utworzono tu schronisko dla górskich wędrowców i tak już zostało.

W latach świetności zamek wyglądał jak na ponizszej ilustracji:

Weszliśmy na dziedziniec. Trudno nie zauważyć wielkiego, kamiennego pręgierza. W oczy rzuca się także studnia. Zamek jednakże nigdy nie miał naturalnej studni. Wodę sztucznie gromadzono w kamiennych cysternach.

Mało które ruiny przyciągają tylu zwiedzających co stare zamczyska. Niemal z każdym wiążą się jakies tajemnice i legendy. Ma swoją legendę i zamek w Chojniku. Według niej mieszkała tu kiedyś księżniczka Kunegunda, która postanowiła oddać rękę (mam nadzieję, że serce także) śmiałkowi, który konno objedzie zamkowe mury. Przybywali śmiałkowie, lecz koń nie pegaz i każdy prędzej czy później kończył swoją próbę konnym lotem w przepaść. Pewnego razu pojawił się kolejny rycerz, rodem z Krakowa. Dosiadł konia i… powiodło mu się! Kunegunda oczarowana młodzieńcem ofiarowała mu swą rękę. Ten jednak oferty nie porzyjął, stwierdzając, że przyjechał jedynie się sprawdzić. Widać był to prekursor dzisiejszych miłośników sportów ekstremalnych. Odjechał, a upokorzona w swej pysze księzniczka rzuciła się z murów w Pikeielną Dolinę, gdzie za jej sprawą wcześniej dokonało żywota wielu ambitnych nieszczęśników. Inna wersja owej legendy mówi, że ów krakowski rycerz to była tylko przykrywka dla diabła, który pokonawszy karkołomna trasę porwał księzniczkę wprost w czeluście piekielne. Tak czy owak przesłanie dla białogłów jest jasne, iż nie należy zalotnikom stawiać przesadnie wygórowanych warunków, bo można samej stac się owych warunków ofiarą. Ot, do czego prowadzi pycha i brak pokory.

Rozważając przypadki przemierzających konno mury zamczyska rycerzy, nie poszliśmy w ich ślady nawet na piechotę, tym bardziej, że na każdy z nas miał w głowie piękniejszą i bardziej wyrozumiałą swoją Kunegundę, oczekującą w domu na powrót męża z owej wyprawy.

Zamiast więc po murach, poszliśmy schodami, które dobudowano, aby turyści mogli podziwiać widoki z wieży.

A widoki były naprawdę przepyszne. Od panoramy przedgórza w trzech kierunkach po mur głównego pasma Karkonoszy na południu.

Nad wysokimi górami zaczeło się jednak niepokojąco chmurzyć, a od czasu do czasu dohodził z oddali odgłos pojedyńczych wyładowań atmosferycznych. Był to sygnał do odwrotu.

W drodze na dół przeciskalismy się między innymi przez niewielkie przejsćie o wysokości chyba nie większej niż pół metra.

Odwrót okazał się przedwczesny, ponieważ deszcz pokropił ledwie chwilę, a odległe pioruny też umilkły. Tym niemniej  wszystko co chcieliśmy owego dnia zobaczyć, obejrzeliśmy. W ramach bonusa trafił się nam nawet żuczek gnojarek dźwigający swój (oby nie syzyfowy) ciężar.

Przez las, innym szlakiem powróciliśmy na parking.

W drodze powrotnej trafiliśmy do huty szkła „Julia”. Niestety, akurat ostatnia grupa zwiedzających zdążyła już rozpocząć swoją wycieczkę. Umówiliśmy się jednak na dzień następny. Następny dzień to niedziela, pora powrotu, ale powinno się udać. I udało, o czym napiszę w kolejnej notce w wyprawy w Karkonosze.

Szczecin, 22.09.2013; 11:25 LT

Komentarze