KARKONOSZE (1) – PRZEZ TRZY KRAJE DO SZKLARSKIEJ PORĘBY

Pamięci naszego kolegi, Jurka… 

Mieszkaliśmy razem w akademiku. Wypływaliśmy wspólnie na praktyki. Tworzyliśmy zgraną paczkę. Po zakończeniu studiów rozpierzchliśmy się po oceanach, a kontakty stawały się luźniejsze. Z Romkiem spotykalismy się czasem, Romek utrzymywał kontakty z Kermitem i Gawryłą, ale ja widywałem ich bardzo rzadko, prawie wcale. Jurka zaś nie widywałem zupełnie. Aż nagle przyszła wiadomość, że Jurek nie żyje. Nowotwór nie dał mu szans.

I wtedy ktoś, chyba Gawryło powiedział, że tak nie może być. Czy mamy spotykać się już tylko na pogrzebach? W zeszłym roku zorganizowali wypad w góry, ale ja akurat w tym czasie wyjeżdżałem do Bukaresztu na koncert Cohena. W tym roku umówilismy się wcześniej, żeby każdy mógł zaplanowac swój rozkład zajęć.

Oni przyjechali do Szklarskiej Poręby już w środę. Ja w środę wieczorem dopiero wsiadałem do pociągu. Mieliśmy się spotkać w czwartek rano.

Pamiętałem, że pociągi z Gdyni w sezonie kursowały aż do Szklarskiej Poręby, kiedy jednak nie zanlazłem bezpośredniego połączenia, ciagle ufny w operatywność PKP liczyłem na dogodne połaczenie z przesiadką. Odległość miedzy Jelenią Górą (do której pociąg and morza dojeżdżał) a miejscem naszego spotkania to raptem jakieś dwadzieścia dwa kilometry. Myślałem, że spokojnie pokonam tę trasę jak nie w pół godziny to w trzy kwadranse. Pytanie tylko, o której odjedzie następny pociąg. To co zobaczyłem na rozkładzie zaniepokoiło mnie trochę. Może nawet nie tyle zaniepokoiło, co zasiało zwątpienie w percepcję moich zmysłów.

– Pewnie coś źle kliknąłem – pomyślałem, widząc, że na pokonanie tych dwudziestu paru kilometrów pociąg potrzebuje tyle czasu (a nawet i więcej) co znad Bałtyku w Sudety. Ba! Na piechotę zaszedłbym w pięć albo sześć godzin, podczas gdy pociąg oferował od sześciu do szesnastu. Wpisałem pytanie do wyszukiwarki raz jeszcze, lecz wyświetliło się dokładnie to samo:

Pięć albo sześć przesiadek na tak krótkiej trasie? Przecież tam chyba nie ma nawet tylu przystanków!  Coś tu nie gra! I wtedy wyświetliłem szczegółowe połaczenia:

Znów nie mogłem uwierzyć swoim oczom. Mój Boże! Toż to prawdziwa wyprawa! Przez trzy kraje! Po takiej podróży kolejami zwykłe wyjście w góry to pikuś.

Moi koledzy postanowili jednak nie czekać na żadne alternatywne rozwiązania, lecz wyjechać mi naprzeciwko. Mieli przywitac mnie na dworcu w Jeleniej Górze. Nasze koleje jednak za wygraną nie dały i pociąg spóźnił się o jakąś godzinę. W dobie telefonów komórkowych to nie problem. Byliśmy wstałym kontakcie i po raz ostatni rozmawialismy ze sobą kiedy do Jeleniej Góry brakowało mie niecałe trzydzieści kilometrów.

Kiedy jednak wysiadłem na stacji, uderzyła mnie obojetność panująca na peronie. Nie, nie spodziewałem się czerwonego dywanu, ale kolegów także nie było, choć się anonsowali.

Zadzwoniłem. Sygnal jest, ale nikt nie odpowiada.

Poszedłem do poczekalni. Zadzwoniłem jeszcze raz. To samo. Po chwili kolejna próba także bez odpowiedzi. W pobliskim kiosku kupiłem mapę, przestudiowałem ją, zadzwoniłem raz jeszcze, lecz efekt byl taki sam. Wtedy uznałem, że warto będzie pójść do fryzjera, bo akurat taki serwis jeleniogórski dworzec oferował. I oczywiście jak już wymysliłem coś pożytecznego, to koledzy się zjawili. Okazało się, ze w pobliskim sklepie kupowali turystyczne buty i spodnie.

– Wiesz jak to jest, gdy Kermit kupuje buty…

Co mam nie wiedzieć. Pamietam jak kiedyś w Wismarze czekaliśmy na niego dobrych kilkanaście minut przed sklepem, a kiedy nie mogąc się doczekać, weszliśmy do środka, ujrzeliśmy stertę butów na podłodze i Kermita oraz sprzedawczynie pośród nich. Myśleliśmy, że wciąż trwa przymierzanie, ale okazało się, że z jakiegoś powodu zawalił się cały regał.

– A Ty dlaczego nie odbierasz telefonów? – spytałem Romka

– Co? Jakich telefonów?

– Jak to jakich? Z siedem razy dzwoniłem

– Tak? O cholera! Musiał mi się wyciszyć!

Komentarze były dosadne, ale najfajniejsze było to, że czas jakby się cofnął. Oto każdy z nas stał tu teraz ze wszystkimi swoimi nawykami, wadami i zaletami, specyficznym poczuciem humoru dokładnie jak ćwierć wieku temu.

I nawet kiedy szliśmy na parking do samochodu, Kermit tradycyjnie zaginął, poniewaz postanowił kupić czwartą mapę Karkonoszy. W kiosku na dworcu bowiem mieli laminowane, a my mieliśmy trzy egzemplarze papierowe. Laminowana mapa miała przydać się podczas deszczu, który według prognoz odbieranych przez ściszony telefon Romka, miał zacząć lać lada moment.

– Nie idziemy w wysokie góry zadecydował Romek – chcąc uniknąć spotkania z burzą – Pojedziemy do Szklarskiej, zostawisz plecak i ruszymy gdzieś po niżej położonych ścieżkach. – zwrócił się do mnie.

– Po co mamy jechać do hotelu teraz? Plecak może zostać póki co w samochodzie.

-To gdzie jedziemy?

– Do Karpacza! – rzucił hasło Kermit

– Do karpacza! – podchwyciłem.

Gawryłce było wszystko jedno, ale Romek się zagotował. Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować zaproponowaliśmy świątynię Wang jako cel wędrówki nisko położonymi szlakami.

– Piętnaście razy tam byłem!  – miotał się w bezsilnej argumentacji Romek.

– Światynia Wang! Ja byłem tylko raz!

– Jedziemy do Karpacza!

Wydawało mi się, że Romek ma jakiś uraz do Karpacza. Uważał, że Szklaska Poręba jest świetna pod kazdym względem, a ten drugi kurort już tylko pod niektórymi.

– To gdzie się zatrzymać? – poddał się w końcu kierując auto jednak tam gdzie chcieliśmy. Zanim uzgodniliśmy stanowiska, znaleźliśmy się znacznie powyżej pierowtnie planowanego miejsca. Uzgodnienie stanowisk było o tyle trudne, że Romek szukał własciwego parkingu. Właściwy parking powinien być parkingiem publicznym, najlepiej strzeżonym, znajdować się dość blisko szlaku, ale jednocześnie nie na odludziu, żeby nie nęcił złodziei. No i oczywiście absolutnie nie pod drzewami z uwagi na (nie zapominajmy o tym) nadciągającą burzę.

Po przejechaniu mniej więcej całego Karpacza parkingu o takich parametrach nie znaleźlismy.

W przypływie desperacji Romek w końcu wjechał w jakąś uliczkę, która spełniała warunki bliskości szlaku, oraz braku drzew, lecz parkingu na niej nie było. Było natomiast wystrczająco dużo miejsca na poboczu. Wysiedliśmy, przygotowaliśmy się do wymarszu, a Romek tymczasem poszedł zasięgać języka od domu do domu, czy może we wspomnianym miejscu auto zostawić.  Zniknął nam gdzieś w końcu z pola widzenia, a my zajęliśmy się obserwacją pana, który z pomocą konia ściągał w jedno miejsce ścięte niedawno drzewa.

Potem kontemplowaliśmy przepływający obok potok.

W końcu Romek wrócił z informacją, że może zaparkować u kogoś na posesji. W ten sposób co prawda nie udało się spełnić warunku o parkingu publicznym, ale wszystkie inne wypełniono aż z nawiązką. Mogliśmy spokojnie wyruszyć na szlak.

Deszcz nie padał i nadciągających grzmotów piorunów też nie było słychać. Jedyne co zgadzało się z prognozą pogody to wysoka wilgotność.

Dosłownie co parę metrów widac było wypływające stokiem spod ściółki struzki wody. Łączyły się one na ścieżce w szersze strugi, które skutecznie utrudniały nam marsz. Gdzies bokami znajdowały jednak ujście w niższe partie wpadając w końcu w jakieś dolinki potoków, którymi wartko spływały w doliny.

Kiedy błotnistą, wąską ścieżką dotarliśmy w końcu do głównego szlaku, warunki do marszu stały się na tyle dobre, że wyglądało na to iż za kilkadziesiąt minut znajdziemy się przy owej drewnianej, norweskiej świątyni, a za góra półtorej albo dwie godziny zakończymy całą dzisiejszą trasę. Wydawało nam się to zmarnowaniem dnia, ponieważ pogoda zamist pogarszać się, była co najmniej stabilna jeśli nie lepsza. W związku z tym postanowiliśmy pójść czarnym szlakiem pod górę w na Przełęcz Sowią, a stamtąd przejsć spokojnie w kierunku Przełęczy Okraj, by potem wrócić do samochodu zielonym szlakiem w dół. Trasa na jakieś cztery – pięć godzin, ale niezbyt eksponowana i zapewniająca możliwość szybkiego  powrotu w dół, albo schronienia gdzieś w budynku co pozwalało nam się czuć bezpiecznie na wypadek spełnienia nienajlepszych prognoz.

Rozpoczęliśmy marsz pod górę. Chmury przewalały się przez główny grzbiet i przed przełęczą  znaleźlismy się we mgle.

Nadal jednak nie padało, ani tym bardziej nie grzmiało. Było chyba zbyt chłodno tego dnia, by spodziewać się burzy. W końcu wyszliśmy na przełęcz.

Teraz już mogliśmy spokojnie, dobrej jakości i łagodnie biegnącą ścieżką zejść do Przełęczy Okraj. Gdyby działo się coś złego, tam mogliśmy schronić się w jednym z licznych budynków w czeskiej wsi Mala Upa, albo próbowac coś znaleźć po polskiej stronie znajdującego się tam przejścia granicznego. Nie było jednak takiej potrzeby. Na burzę na pewno tego dnia się nie zanosiło. Jeszcze jedna chybiona prognoza.

Z marszu przeszliśmy na polską stronę Przełęczy Okraj. Tu mieliśmy coś zjeść i napić się herbaty.

Pomimo wielkiego napisu „restauracja”, wszystko było pozamykane na głucho. Nie wiem dlaczego moi koledzy koniecznie szukali jadła w samotnym budynku po polskiej stronie, mijając całą czeską wieś po drodze, ale może zadziałał patrotyzm nakazujący wspierać rodzimą gospodarkę. Ja chętnie zjadłbym jakiś vypražany syr i popił zimnym piwem z kija. U nas tymczasem, pomimo czerwca, sezon wyraźnie się jeszcze nie zaczął.

Usiedlismy więc na ławeczkach przy nie używanym od wielu miesięcy miejscu na ognisko. Zjedliśmy po kawałku tortilli, którą w ilości sztuk dwóch Anioł zapakował mi do plecaka „na czarną godzinę”, kiedy wychodziłem z domu na dworzec.

Gawryło tymczasem wyciągnął czekoladę, Kermit polał gorącą herbatę z termosa i zrobiło się całkiem przyjemnie. Rozłożylismy mapę i omawialiśmy trasę  dół, chociaż wydawała się na tyle prosta, że nie było czego omawiać.

Ruszylismy w dół. Już po paru metrach okazało się, że lekko nie będzie o tyle, że pojawiła się woda oraz błoto.

Wodzie ścieżka odpowiadała najbardziej, stanowiąc naturalne koryto wiodące w dół do najbliższego potoku. My tymczasem musieliśmy szukac miejsca gdzieś na skraju drogi.

Romek twierdził, że zna tę trasę dokładnie i na pewno gdzieś obok biegnie własciwa ścieżka, szeroka i wolna od spływającej wody. Kermit z wrodzoną łagodnością próbował przekonać go, że mapa mówi co innego.

Poszliśmy więc dalej tą samą drogą unikając marszu jej centralną częścią zamienioną chwilowo w strumyk.

Tabaczana ścieżka, bo tak nazywa się ten zielony szlak (na pamiątkę szmuglowanego tędy tytoniu z Austro-Węgier do Prus) zawiodła nas w końcu do pozostałości osady Budniki. Dziś są to tylko fundamenty domów, które stały tętniły życiem jeszcze niewiele ponad sześćdziesiąt lat temu. Jej historia rozpoczęła się w pierwszej połowie XVII wieku, kiedy miejscowa ludność chroniła się w wyższych partiach gór przed niedogodnościami i niebezpeiczeństwami wskutek Wojny Trzydziestoletniej (1618-1648). W połowie XIX wieku stało tu trzynaście chałup (najwięcej w historii osady), a na poczatku XX wieku mieszkało tu ponad sześćdziesiąt osób. Istniała nawet szkoła, w której uczyło się czworo miejscowych dzieci . Jej budynek w wakacje służył jako baza noclegowa dla letników, których zaczynało pojawiać się w Karkonoszach coraz więcej. Położona na dość stromych, północnych stokach Kowarskiego Grzbietu, osada ta aż przez 113 dni w roku położona była w cieniu okolicznych gór. Uroczyście obchodzono tu pożegnanie słońca 26 listopada oraz jego powitanie 19 marca. Po II Wojnie Światowej przybyli tu nowi osadnicy. W 1948 roku odnotowano w Budnikach 22 stałych mieszkańców, ale aż osiem z tuzina budynków zajmowała studencka organizacja „Bratnia Pomoc” oragnizująca turnusy wypoczynkowe dla studentów, którzy przeszli piekło obozów koncentracyjnych czy obozów pracy. Zimna wojna i poszukiwania rud uranu w tej okolicy doprowadziły do zamknięcia ośrodka, a wkrótce do wysiedlenia wszystkich jej mieszkańców. Tak zakończyła się poandtrzystuletnia jej historia. Pochłonęły ją trawy i las.

Obfotografowawszy z Kermitem pozostałosci Budników oraz kolejne spływające z gór strumienie, szliśmy spokojnie dyskutując o rozmaitych sprawach podczas gdy Romek i Gawryłko gnali jak zwykle, śrubując czas.

– Wydaje mi się, że powinniśmy już odbijać w dół – powiedziałem do Kermita patrząc na zegarek. Chodziło o to, że do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód prowadziła nieoznakowana ścieżka, o której miał nas poinformować Romek jako doskonały znawca tych terenów. Oni jednak wciąż gnali naprzód. Za którymś z zakrętów nagle natknęlismy sie na nich idących z powrotem.

– Tu już odbija w dół czarny szlak, który widzielismy rano. Musimy zawrócić i odnaleźć ten skrót.

Oznaczało to, że rozpoczeliśmy właśnie drugie okrążenie. Myślę, że w swoim wyczynowym zapędzie, gdyby nie ów czarny szlak, Romek i Gawryłko gotowi byli wyleźć ponownie na Sowią Przełęcz i pewnie dopiero tam by się zorientowali, że coś nie gra.

– Kto drogę skraca, ten w domu nie nocuje. – odparłem  – Idziemy w dół czarnym szlakiem,a potem ulicą do miejsca gdzie zaprkowaliśmy.

– Ale to będzie dłuższa droga! – zaprotestował Gawryło.

– Chrzanić to. Nie będziemy wracać i szukac skrótów, jak już tu doszlismy.

Kermit mnie poparł. A ponieważ Romek i Gawryłko najwyraźniej czuli się odrobinę odpowiedzialni za zaistniałą sytuację, nie upierali się.  Mimo to Romek przekonał Kermita do jeszcze innego skrótu, którym dotatrli do auta parę minut później niż Gawryłko i ja nie próbujący eksperymentować.

Dotarliśmy do Hotelu Bornit w sam raz na obiadokolację. Wspomnę o nim przy innej okazji, a teraz dodam jedynie, że koledzy, któryz wymyślili noclegi tutaj, w ogóle nie zwrócili uwagi na to, że ów hotel, mimo rzekomych czterech gwiazdek, nie oferuje internetu. Ewenement. Dla mnie, w XXI wieku to poziom serwisu porównywalny z toaletą w drewnianej budce z serduszkiem na tyłach budynku. Przełknąłem gorzką pigułkę i rozpocząłem internetowy odwyk.

Szklarska Poręba, 09.06.2013; 08:20 LT

Komentarze