KANAŁY, WIATRAKI…

Z Vlissingen wyruszyłem przed ósmą rano. Zatrzymałem na chwilę na bulwarze by popatrzeć na szare i zamglone wody Skaldy wpadające tu własnie do Morza Północnego.

Nigdzie nie pobłądziłem, więc stosunkowo szybko znalazłem się w okolicach Rotterdamu, a ponieważ Paulina miała lądowac dopiero o 12:40 postanowiłem zatrzymać się jeszcze na kilkadziesiąt minut w Delfach. Zjechałem z autostrady, dojechałem do centrum i zaparkowałem nad samym kanałem.

I znów, podobnie jak w Bruggii, urzekły mnie kanały. Wąskie i niemalże wlewające się przez drzwi do położonych nad nimi domów.

 

Delfy to oczywiście, a może przede wszystkim porcelana. Charakterystyczna, zawsze w błękicie.

Lecz dla mnie najważniejszy był Vermeer. Pamiętam piękny film „Dziewczyna z perłą”, który był fikcyjną opowieścią o kulisach powstania tego słynnego dzieła – będącą przede wszystkim okazją do ukazania życia w starych Delfach oraz pracy artysty.

W mieście dość łatwo trafiłem na jego muzeum. Najsmutniejsze jest to, że nie było tami ani jednego oryginalnego obrazu tego malarza. Malarza, którego jak to często z geniuszami bywa, na dobre doceniono dopiero znacznie później, a zaraz po jego śmierci rodzina zmagała się z biedą i długami. Z drugiej strony owo muzeum to kolejny przykład na to, że dziś w dobie doskonałego druku i wiernych reprodukcji, często oprócz dzieła liczy się też pomysł na ekspozycję. Muzeum Vermeera, mimo, ze posiada jedynie kopie, broni się właśnie pomysłem. Jest tam miejsce na krótką opowieść o mieście z czasów tego artysty, są obrazy, a przede wszystkim jest całe pietro poświęcone na jego warsztat, pokazujące na czym polegały tajniki odrózniające jego dzieła od całej reszty.

A potem pojechałem już prosto na lotnisko Schiphol.

– Czy zobaczymy jakieś wiatraki? – zapytała Paulina po pierwszych słowach przywitania.

– Hm, nie wiem. Pojedyńcze pewnie tak, ale żeby zobaczyc coś więcej trzebaby wyjechac dalej za miasto, a na to raczej nie będzie czasu. Dobrze by było zaliczyc dziś Rijksmuseum, i byc może muzeum van Gogha..,

– A możemy pojechać najpierw na chwilę do hotelu? Zostawić bagaże i odświeżyć sie nieco?

– Ok.

Zgodziłem się chetnie bo hotel był położony tuż przy autostradzie A10 omijającej centrum miasta od zachodu. Było to niemal po drodze z lotniska. Można więc było zatrzymac się tam na kilka minut przed zwiedzaniem.

Zaczęło padać, na autostradzie ruch, jak to w okolicach centrum, się zagęścił, a na dodatek pojawiły sie ekrany. Nie miałem wydrukowanej mapki z okolicą, więc zbyt późno zorientowałem się, który zjazd będzie właściwy i juz uwięziony w strumieniu aut na wydzielonym trakcie, chcąc czy nie posuwałem się na drugą stronę rzeki.

Kto droge skraca, ten w domu nie nocuje… Zamiast przy najbliższym zjeździe po prostu zawrócić, ja wymysliłem, że wrócę do cetrum przez tunel Ij, znajdujacy się nieco bardziej na wschód. W plątaninie autostrad, nerwowo zerkając to na auta to na mapę zacząłem jednak popełniać błedy lawinowo i wkrótce znaleźlismy sie na rozległym polderze poprzecinanym kanałami i przeraźliwie podmokłym. Miasta juz dawno nie było widać. Wrażenie wszechobecnej wilgoci oprócz kanałów potęgował jeszcze deszcz. Właśnie uznałem, że pora wreszcie zawrócić bo inna korekta trasy nie była juz możliwa, gdy nagle przed oczami mignął mi drogowskaz: „Zaanse Schans”

– Zaanse Schans! – krzyknąłem

– Co? – spytała zdezorientowana Paulina!

– Zaanse Schans! Wiatraki!

Tu muszę podziękować autorce enzowego blogu. To ona zaproponowała mi zwiedzenie dwóch miejsc w Holandii, jesli będe mieć czas. I chociaż skorzystałem z linków wchodząc na odpowiednie strony, uznałem, że ograniczenie czasowe nie pozwoli na wyjazd na prowincję. Jednym z tych miejsc było własnie Zaanse Schans, o którym nigdy wczesniej nie słyszałem. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

Po chwili jechaliśmy już boczną drogą w kierunku malowniczo położonej wśród, a jakże, kanałów, wioski, pełnej na zielono malowanych budynków jak z obrazka.

 

W tej okolicy, jak się później dowiedzieliśmy, działało w czasach świetności około siedemset wiatraków. Siedemset! Trudno to sobie wyobrazić, ale wystraczy spojrzeć na starą mapę, by zayuważyć, że okoliczna ludność wiatraki wykorzystywała chyba do wszystkiego i trudno było znaleźć miejsce gdzie charakterystycznej budowli ze skrzydłami by nie było. Dziś w tym miescu zostało ich ponoć tylko pięć.

Oczywiście poszliśmy zwiedzić jeden z nich. Co ciekawe, po zapytaniu w kasie o narodowość, otrzymaliśmy informacyjną ulotkę w języku… polskim! Jaka miła niespodzianka.

Wiatrak, który zwiedzaliśmy nazywał się… Kot i był ozdobiony wizerunkiem kota na dachu.

Bedąc w wiosce, zobaczyliśmy tez wytwórnię serów. To wszak kolejna, holenderska specjalność.

A w chwili przerwy, zajadanym wafelkiem podzieliliśmy się z dzikimi kaczkami, które nie miały zadnych obiekcji, by jeść z ręki. Ba! One widząc, że wychodzimy z e sklepiku z waflami w ręce, przybiegły i wręcz domagały się poczęstunku!

Zadowoleni ze zrządzenia losu, które pozowoliło nam liznąć trochę „prawdziwej Holandii” mogliśmy zawrócić w stronę miasta. Z ulotki, którą wziąłem wcześniej z hotelu w Schiedam dowiedzielismy się, że do osiemnastej czynne było muzeum van Gogha. Była więc szanasa zdążyć.

Gdynia, 17.03.2009, 06:45 LT

Komentarze