KALIFORNIA RAZ JESZCZE (1) – DO HOLLYWOOD NA OSCARY

Kiedy “Boże Ciało” dostało nominację do Oscara, zastanawialiśmy się nad szansami tego polskiego filmu.
– O cholera, my akurat będziemy w podróży, więc nie bedziemy mogli sledzić – uświadomiłem sobie z żalem.
Zacząłem sprawadzać nasze plany.
– O nie! Będziemy w podróży, ale w Los Angeles! Jedziemy kibicować do Hollywood!
Kiedy w lipcu ubiegłego roku trafiłem na dobrą cenę lotów do Los Angeles na luty, zrobiłem rezerwację, która powędrowała do archiwum “aż przyjdzie czas”. Po co miałyby nas robaki zżerać przez siedem miesięcy z niecierpliwości? Wszystkie nasze podróże tak wyglądają. Rezerwacja wiele miesięcy naprzód, a potem zdziwienie, że tak szybko ów czas zleciał.
Dlatego kiedy nie tak dawno ogłoszono nominacje do nagród Amerykańskie Akademii Filmowej, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że przylecimy akurat dzień przed ceremonią. Trzeba było tylko szybko zabukować hotel gdzieś w pobliżu, zanim wszystko zajmą przyjezdni goście i setki dziennikarzy. Udało się i właśnie siedzimy sobie w pokoju o kilka minut spaceru od Dolby Theatre, gdzie odbędzie się dzisiejsza uroczystość.
Siedzimy, a nie śpimy, ponieważ dał o sobie znać jet lag. Dziewięć godzin różnicy pomiędzy tym miejscem a Polską sprawiło, że Franek obudził się już pół godziny po północy, co bylo i tak dobrym wynikiem, bo przecież w Gdańsku było już wpół do dziesiątej rano. Udało nam się przekonać Franka by poleżał jeszcze troche i jeszcze troche, bo przecież noc, ale o trzeciej się poddaliśmy. Zapaliliśmy światła i rozpoczęliśmy nowy dzień. Ma to swoje zalety, bo dzięki temu mogłem znaleźć chwilę na pisanie bloga.
Lot znad Bałtyku na wybrzeże Pacyfiku zwłaszcza w ciągu dnia jest wyzwaniem. Nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi zanim pojawił się Franek. Zawsze można było się zdrzemnąć, poczytać książkę, obejrzeć jakiś film. Teraz podstawowym zadaniem jest takie zorganizowanie podróży, by przez jedenaście godzin siedzenia w fotelu, dzieciak nie dostał z nudów tak zwanego pierdolca. Przepraszam za to niecenzuralne określenie, ale przecież nie napiszę, że “maluszek mógłby czuć się niekomfortowo uniruchomiony w fotelu”. Za mało dramatyzmu.


Plecak zazwyczaj wożę wypchany książęczkami, drobnymi zabawkami, a w zanadrzu zawsze jest zbiór dziecięcych teldysków na telefonie, oraz naszych zdjęć, do których Franek ostatnio bardoz chętnie wraca i ogląda dziesiątki razy. Z duma donoszę, że niedawno otrzymałem pochwałę od stewardessy, która była pod wrażeniem, że Franek zaliczył lot nie marudząc, zajęty rzeczami, które kolejno mu podsuwałem. We wczorajszej podróży pomocna była też dziecięca oferta rozrywki na pokładzie oferowana przez Lufthansę. Franek jest w stanie zainteresować się już niektórymi z nich, co znacznie ułatwiło nam sprawę. Zniósł lot dzielnie, tylko od czasu do czasu wstając by przespacerować się w okolicy naszych foteli. Byłoby jeszcze fajniej gdyby nie choroba. W listopadze na Wyspy Zielonego Przylądka dotarliśmy z przeziębieniem, które dokuczało nam przez kilka dni, a teraz Franek zaczął pokasływać dzień przed wylotem. Przed wejściem do samolotu pojawił się katar i gorączka. W ruch poszły wożone na taką okoliczność lekarstwa. Nikt nie lubi takich choróbsk, ale skoro już musiała się przytrafić uważam iż z dwojga złego lepiej, że zaczęła się w Gdańsku. Oszczędziło nam to stresu, że to być może koranwirus złapany gdzieś na lotnisku.

Kiedy lot dobiegł końca odetchnęliśy z ulgą, ale koszmar tak naprawdę miał się zacząć dopiero w oczekiwaniu na odprawę graniczną. Nie wiem, czy to nie była najgorsza odprawa w moim życiu. Tłum ludzi stłoczony na maksa w słabo wentylowanej hali (zapewne nie projektowanej na taki przerób) cierpliwe stojący w kolejkach. Odprawę miały usprawnić specjalne kioski do własnoręcznego wpisywania danych do dokumentów granicznych, ale obserwując ludzi przy okienkach oficerów nie zauważyłem istotnego skrócenia procedur. Staliśmy w kolejce pótorej godziny i końca nie było widać. Mimo środka dnia, w Polsce było już po północy, więc Franek ekstremalnie zmęczony przysypiał mi na rękach, z wypiekami o od gorąca w połączeniu z chorobą. Mi strugi potu ciekły po twarzy również z gorąca, a także ze zmęczenia trzymaniem kilkunatu kilogramów przez tak długi czas. Na wielu jeśli nie większości lotnisk w Europie są dedykowane ścieżki dla rodzin z małymi dziećmi, a jeśli nie, to zazwyczaj ktoś z obsługi przejmuje takie osoby i przepuszcza przodem. W Los Angeles nic z tych rzeczy. Wszyscy pouczani przez strazników, żeby trzymać się kolejki, bo obowiązuje jedna linia, rozdzielana dopiero przed samymi stanowiskami odprawy. Odstaliśmy owe półtorej godziny, a przed nami było jeszcze co najmniej trzy kwadranse, kiedy w końcu jeden pan kierujący ruchem przed okienkami zlitował się, zawołał nas i przeprowadził do przodu.
Za to wypożyczenie samochodu było miłym zaskoczeniem. Zazwyczaj pomimo wcześniejszej rezerwacji zajmuje to kilkanaście minut (nie licząć oczekiwania w kolece), a tu dzięki karcie lojalnościowej Hertza znaleźliśmy swoje nazwisko na elektronicznej tablicy przed biurem. Pan z obsługi pojawił sie gdy tylko wysiedliśmy z shuttle busa.
– Zostaw walizki i żonę z dzieckiem tutaj, a tymczasem idź na tamtem plac, wybierz auto i przyjedź po nich.
– Jak to, wybierz auto?
– No wybierz jakie chcesz. Każdy samochód ma kluczyki w środku.
– Ale ja rezerwowałem SUV – stwierdziłem, bo nie chciałem przepałacać za jakiś drogi model, który nieopatrznie wybiorę.
– No to weź SUV. Tam stoi jeden, tam drugi… O!, A tam dalej trzeci.
Wziąłem auto, przyjechałem, uprzejmy pan doniósł nam fotelik i pomógł w instalacji. Zapięliśmy w nim Franka, zapakowaliśmy walizki.
– Wyjazd jest tam. Szerokiej drogi! – odpowiedział ów uprzejmy pan.
– A umowa? – byłem nieco zdezorientowany.
– Urzednik w budce przed szlabanem sprawdzi Twoje prawo jazdy i poda kontrakt.
Oszołomiony szybkością procedur wyjeżdżałem z parkingu. Jeśli digitalizacja ma ułatwiać życie to w odróżnieniu od lotniskowej odprawy, wypożyczenie samochodu w Hertzu było bardzo pozywywnym przykładem.
A potem już kierowaliśmy się mapą i napisem “Hollywood” na pobliskich wzgórzach pokonując około dwadzieścia kilometrów do naszego hotelu.

Mój Anioł zajął się Frankiem, a ja ruszyłem po tacosy do meksykańskiej knajpki. Pierwsza kolacja w Kaliforni. Zmęczeni, śpiący ale zdowoleni. Kiedy wstanie słońce ruszymy na spacer zobaczyć jak idą przygotowania do oskarowej gali.
Hollywood, 09.02.2019; 05:50 LT

Komentarze