DWA I PÓŁ TYSIĄCA KILOMETRÓW PO DROGACH KALIFORNI (1) – FALSTART

Hit! Loty Oslo – Los Angeles – Londyn za 980 złotych w obie strony!  Upolowane we wrześniu. Czasu mnóstwo do marca. W t.zw. międzyczasie aranżujemy dolot do Oslo i powrót z Londynu. Pozostaje tylko czekać aż wybije własciwa data.

– Jak zamierzasz wjechać do Kaliforni? – zapytał mnie Mój Anioł kładąc paszport na stole krótko przed wyjazdem i wskazując wymownie na wizę.

O co chodzi? Przeciez mam… Mam. Wizę C1/D ważną do 2022 roku. Ważność B1/B2 skończyła się niedawno. Byłem przekonany, że jest dokładnie na odwrót, więc o nową zamierzałem wystąpić po powrocie, kiedy przez jakiś czas paszport miał nie być mi potrzebny. Aż tak się pomylić? Sprawdzam i już nie mam wątpliwości. Jeszcze trzy tygodnie temu sprawdzałem paszport Anioła, czy tam wszystko jest ok i było. Zwróciłem tylko uwagę by pamiętała o wymianie w przysżłym roku. O swój byłem spokojny.

No dobra. Mleko się już rozlało, więc trzeba zastanowić się co można zrobić w tej sytuacji i wdrożyć plan B oraz C. Plan B to oczywiście walka o otrzymanie wizy mimo wszystko. Plan C to inny kierunek do zrealizowania. Był piątek. Wylot z Gdańska we wtorek. Czasu niewiele. Rejestracja i złożenie wniosku w ambasadzie. Na poniedziałek nie udało się już umówić. Pozostaje wtorek. Tylko czy wydadzą mi wizę tego samego dnia? Szanse są niewielkie. Dopóki jednak są, warto powalczyć.

Samolot z Oslo do Londynu (gdzie czekała nas przesiadka na lot do Los Angeles) odlatywał w środę przed południem. My z Gdańska do Oslo mieliśmy lecieć we wtorek po południu. Anioł poleci zgodnie z planem, a ja muszę improwizować. Wylot we wtorek o 18:30 z Warszawy. Spotkamy się wieczorem w Oslo.

Co, jeśli się nie uda? Wertujemy rozmaite możliwości.

– Jest Cancun za 1449 złotych w obie strony!

Meksyk… I tak chcieliśmy wpaść do Meksyku „na chwilę”, więc czemu by nie na całą wycieczkę?

– Ok, w razie czego Meksyk w odwodzie.

Wylot dwa dni później.

W weekend wpadłem do Szczecina odwiedzić tatę, bo wychodziło mi, że potem do świąt już nie dam rady. Powrót w niedzielę wieczorem. Po przyjeździe do domu pakuję się na wyjazd.

– Może oddamy te bilety na spektakl?

– Nie, absoutnie.

Wiem, że Anioł uwielbia Magdalenę Cielecką i Maję Ostaszewską. Na przedstawienie z ich udziałem kupiliśmy bilety już dawno temu. Na poniedziałek na 20:30.

– Pociąg do Warszawy mam o 23:16, więc zdążymy. Bagaż zabiorę ze sobą do pracy.

Tak robimy. W poniedziałek rano meldujemy się na ostatni dzień w pracy. Wieczorem idziemy na spektakl. Zabawa doskonała, ale z czasem coraz częściej zaczynam patrzeć na zegarek. Anioł też. Nie pamietam ile aktów miała mieć sztuka.

– Jeśli dwa to zdążymy bez problemu.

– Zapraszamy Państwa na piętnastominutową przerwę – zabrzmiał komunikat z głośników, kiedy po drugim akcie zgasło światło.

Było jeszcze trochę czasu, ale zabawa przestała być beztroska.

– Musimy wyjść z sali o 22:55 choćby nie wiem co… – zarządziłem.

Spektakl skończyl się o 23:45. Udało się! Biegniemy na dół i na parking.

O nie! Takich jak my było więcej. Wszystkim się spieszy. Wszyscy ze wszystkich zakamarków parkingu próbują przecisnąć się do bramy wyjazdowej. A ta nie jest automatyczna. Nawet kasy nie było gdzie indziej. Pan strażnik sprawdza każdemyu bilet, podaje kwotę i długo wydaje resztę. Długo, bo niemal każdy płaci grubszym banknotem, a strażnik nie ma aż tyle gotówki w kieszeniach.

– Kurczę, bylismy prawie na początku, a przez to wydawanie reszty przyblokują nas teraz ci wjeżdżający z boku!  Nie zdążymy jak tak dalej pójdzie.

– Musisz się wcisnąć! Próbuj! Nie ma innej rady – dopingował mnie Anioł.

Wiedziałem, że nie ma. Korki takie, że taksówka też nie jest opcją. Wciskam się jakoś. Dworzec w prawo, ale ruch w prawo całkowicie zablokowany.

– Nie przedostaniemy się tamtędy. Jadę w lewo!

Przebijamy się przez kolejny sznur aut. Karkołomny lewoskręt na zablokowanej totalnie ulicy (ale też dzięki temu mnie przepuścili). Wydostaliśmy się z rejonu teatru. Nie skręcam jednak w główną ulicę biegnącą w kierunku dworca.

– Tam na pewno też są korki! Zajedziemy od tyłu, od strony hal targowych.

To był dobry pomysł. Na odległych, bocznych uliczkach ruch typowo wieczorny, spokojny.

– Słuchaj, ja już nie będę iść z tobą na dworzec. Biegnij sam. Będzie szybciej.

– Też tak uważam.

Na szczęście o tej porze niewielki parking pusty. Szybkie pożegnanie, bagaż w rękę i ruszam biegiem na dworzec. Kątem oka spoglądam na wyświetlacz w tunelu. Peron czwarty. Przeskakuję po dwa stopnie po schodach. Pociąg już stoi. Gdzie wagon sypialny? Oczywiscie na samym końcu składu, który ginie gdzieś w miejscu, gdzie wszystkie linie perspektywy zbiegają się w jeden punkt. Za długo siedziałem przy biurku oraz w teatralnym fotelu. Teraz pora na ćwiczenia. Biegnę do końca peronu. Jest mój wagon! Uff!

– Ruszamy.

Telefon od Anioła.

– Wsiadłeś?

– Tak.

– To ja ruszam do Gdańska.

– Jedź. I do usłyszenia jutro rano. Gdybym nie dzwonił to będzie dobra wiadomość, że wciąż jestem w ambasadzie i czekam na wizę. Jeśli długo nie będzie wiadomosci, to leć do Oslo. Najwyżej ściągnę Cię stamtąd.

– Albo dolecisz i coś wymyślimy…

To plan D na wypadek braku łączności, bo przecież w ambasadzie trzeba wyłączyć i zdeponować telefon.

Piąta rano. Konduktor mnie budzi. Wysiadam na dworcu Warszawa Centralna. Przenikliwe zimno i przeciągi na peronach. Jeszcze za wcześnie by iśc do ambasady. To nie te czasy, kiedy spędzało się w kolejce całą noc. Śniadanie w Starbucksie. Potem bagaż do skrzynki w przechowalni i idę. Przed ósmą docieram na miejsce. Od razu wchodzę.

Rozmowy przy okienkach są krótkie. Dla mnie to już rutyna. Trudno spamiętać wszystkie te wizy i poniekąd stąd ów problem.

– Dziękuję, to wszystko – mówi konsul na koniec interview.

– Jest jeszcze jedna sprawa… – zagajam i opisuję swój problem.

– Dziś o osiemnastej trzydzieści muszę wylecieć do Oslo jeżeli to wszystko miałoby się udać.

Konsul spogląda na mnie, na moje bilety. Krzywi się, ale nie odmawia pomocy. Zasięga języka na zapleczu.

– Ok, proszę zgłosić się pomiędzy dziesiątą a jedenastą…

Kamień spada mi z serca. Nie ma jeszcze wpół do dziewiątej. Wychodzę z ambasady. Dzwonię do Anioła i dzielę się dobrą wiadomością.

O dziesiątej wracam po paszport.

– Niestety, nie mamy dobrej wiadomości. Awaria systemu, problemy z drukowaniem. Niech Pan przyjdzie za godzinę. Może uda się usunąć problem do tej pory.

A już lis był w kurniku, już witał się z gąską… Cholera jasna!

To były bardzo długie trzy kwadranse. O jedenastej wracam do ambasady ponownie.

– Niestety. Nic z tego. I raczej nie ma co liczyć, że do popołudnia coś się zmieni. Zapraszam jutro.

Jutro to będzie futro…

– W tej sytuacji nie będę czekać. Paszport odbierze nasz agent.

Oddaję numerek i dzwonię do Anioła.

– W takim razie anulujemy loty. Pójdziemy w tą opcję z Cancun.

Wchodzę do hali dworcowej. Centrum obsługi podróżnych PKP Intercity zaprasza do przestronnego wnętrza. Biorę numerek do kasy. Za godzinę odjeżdża pendolino do Gdyni.

Telefon od mojego taty.

– Panie Darku, nieszczęście – krzyczy do słuchawki nie tato, lecz jego przyjaciółka – Gaz wybuchł, poparzył twarz pana tacie, ale on nie chce iść do lekarza, niech pan go przekona!

– Zaraz, jaki wybuch, co konkretnie się stało?

Powoli dowiaduję się, że przy liczniku czuć było zapach ulatniającego się gazu. Tato zgłaszał do wspólnoty, a oni przysłali fachowców.  Ci zamknęli główny zawór, a potem postanowili podgrzać nakrętkę. Huknęło, poszedł ogień, ale na szczęście do pożaru nie doszło. Płomień jednak opalił tacie rzęsy, brwi, włosy i skórę głowy.

– Czy ci fachowcy są na miejscu?

– Nie, poszli. Mają wrócić po południu.

– A ktoś sprawdzał gaz, czy jest bezpiecznie?

– Nie.

Tato ma osiemdziesiąt pięć lat, jego przyjaciółka niewiele mniej. Każę im czekać i sam próbuję się dodzwonić do pogotowia gazowego. Bezskutecznie. W takim razie wybieram numer alarmowy 112. Z Warszawy dzwonią do Szczecina. Stoję przed kasami i pozostaję na linii jak każe pani koordynatorka. W końcu informuje mnie:

– Karetka pogotowia i policja jest już na miejscu i działają. Straż pożarna nie stwierdziła dalszego zagrożenia. W takim razie dziękuję już Panu.

– Ja też dziękuję i życzę spokojnego dyżuru.

W pociągu trwa intensywna wymiana telefonów. Anulownaie biletów przeplatane a rozmowami z przyjaciółką taty, a w końcu i z nim.

– Nie musisz przyjeżdżać. Ze mną wszystko w porządku. Założyli mi opatrunek i czuję się dobrze.

– No to dobrze. Do usłyszenia.

Rano następnego dnia, czyli w środę, ustalamy, że paszport z wizą przekazany zostanie przesyłką konduktorską, żeby było szybciej, bo przecież ten Cancun jest na piątek.

Dlaczego jeszcze nie kupiliśmy? Bo szperamy w sieci, licząc, że znajdziemy jeszcze coś bardziej atrakcyjnego. Niedawno był lot last minute do Tajlandii za 299 złotych.

Paszport wyjeżdża późnym popołudniem. Około dwudziestej trzeciej ma być w Gdańsku. Trochę schodzi ze mnie adrenalina i daje znać znużenie wertowaniem rozmiatych opcji Zdrzemnę się chwilę. Wreszcie można oddać się sjeście. Od tego mamy urlop.

Telefon od taty.

– Panie Darku, nieszczęście! – krzyczy do słuchawki jego przyjaciółka – Tatę zabrało pogotowie. Ma dziurę w głowie i strasznie krwawi!

Zrywam się na równe nogi. Powoli wysłuchuję relacji jeszcze raz. Tato wybrał się do sklepu obok. Wchodził po schodkach i potknął się tak, że głową walnął w kanciasty słupek od poręczy. Uderzenie musiało być bardzo silne, bo rozciął sobie skórę głowy na długości przynajmniej dziesięciu centymetrów. Nic dziwnego, że mocno krwawiło. Ekspedientki ze sklepu wezwały pogotowie.

Przez resztę dnia trwa wymiana telefonów.

– Robią mu tomografię komputerową

– Było prześwietlenie, bo bolały go żebra ale nie ma złamań

– Jeszcze czekamy na badanie neurologiczne

W końcu około wpół do ósmej wieczorem tato wypisany do domu.

– Nic mi nie jest. Wszsytko dobrze.

– Wole sam zobaczyć. Przyjedziemy do Ciebie.

Odkładam słuchawkę.

– Słabo będzie z tym Cancun…

– Najwyżej wyskoczymy gdzieś na chwile, na trzy – cztery dni. W zależności od tego co zobaczymy w Szczecinie.

– Możemy polecieć z Berlina.

Wieczorem jedziemy po przesyłkę.

– Jaka przesyłka? Nic nie ma. Tylko ten duży karton i jedna koperta do Gdyni – odpowiada konduktor.

– Jak to? Przecież mamy sms, że wysłano. Tym pociągiem.

– Ale nie ma. Mam tylko te dwie przesyłki.

Wychodzimy. Już późno, ale wysyłamy sms z pytaniem, czy na pewno paszport był wysłany. Był. Mamy dowiedzieć się rano na stacji końcowej, w Gdyni.

– Nie, nie mamy takiej przesyłki.

Odkładamy słuchawkę. Chwila milczenia. Paszport najwyraźniej gdzieś zaginął.

– Wiesz co… – mówię po krótkiej walce z myślami – … wracajmy do pracy. Wszystko nam mówi, że mamy nie jechać, więc może nie powinniśmy iść aż tak pod prąd? Przerwijmy póki co ten urlop i zaplanujmy jeszcze raz tę Kalifornię na kwiecień lub maj.

– A Szczecin?

– Do Szczecina jedźmy. Dziś czwartek, więc dokończmy ten tydzień, a od poniedziałku do pracy.

Nagle ogarnął mnie błogi spokój. Wszystko wróciło na swoje miejsce.

Telefon. Odnalazł się paszport. Jednak nie wyjechał wczoraj z Warszawy. Wyjeżdża teraz. Będzie o siedemnastej. Odbierzemy i możemy jechać do Szczecina.

Tato wita nas w dobrej formie. Ale długość rany i dziesięć szwów robią wrażenie.

– Chciałem tylko kupić zamek błyskawiczny do saszetki, która spaliła się przy tym wybuchu gazu.

– Przecież właściciel tej firmy mówił, że odkupi Ci wszystko i zapłaci odszkodowanie.

– Ale ta saszetka prawie dobra, tylko zamek się spalił.

– No to masz! I tak nic nie załatwiłeś, a przecież była umowa, że masz nie wychodzić z domu, póki nie dojdziesz do siebie.

– Jak to nie załatwiłem? Kupiłem ten zamek. Kosztował pięć złotych.

– Przecież potknąłeś się przed wejściem do sklepu!

– Tak, ale skończyły mi się chusteczki i nie mogłem wytrzeć krwi ze schodów do sklepu, więc wszedłem do środka, by poprosić o jakąś ścierkę, ale te panie nie pozwoliły mi sprzątać, ani wracać do domu, tylko wezwały karetkę. Zamek jednak przyniosły i mam.

Uspokojeni wróciliśmy ze Szczecina.

Szukamy biletów na maj. Najprostsza opcja to wylot z Polski i powrót do Polski. To jednak wydatek rzędu trzech tysięcy złotych za bilet. Po rozmaitych kombinacjach dochodzimy do dwóch i pół tysiąca.

– Spróbujmy tę opcję z Oslo i Londynem.

Schodzimy poniżej dwóch tysięcy…

– Wylot wcześnie rano, więc trzeba nocować w Oslo…

– A może zadziała z innych lotnisk?

– Alesund?

– Jest! Podobna cena, ale też czasowo nie najlepiej.

– Stavanger? Bergen?

– Bergen pasuje! Przylatujemy o jedenastej rano, a wylot dopiewro wieczorem. Jeszcze zdążymy zwiedzić miasto!

– Ale drogo! WIZZ Airem grubo ponad trzysta złotych!

– Dzień wcześniej jest po 39 złotych! To lećmy w sobotę, a nie w niedzielę!

– Ok. Sprawdźmy jeszcze inne lotniska.

– Mediolan?

– Drogo.

– Amsterdam? Ups! Prawie tak samo jak z Polski.

– Paryż?

– Też nie.

– Wróćmy więc do Skandynawii. Sztokholm?

– Jest ok. Tak jak Oslo, ale tylko jako powrót. Wylot ze Sztokholmu drogi.

–  Może warto poszukać miejszych lotnisk?

– Malmoe!

– O rany, ponad trzy tysiące!

– Goeteborg?

– Jest dobrze! Ale pokazuje nam wylot z Ontario koło Los Angeles.

– Ok, to spróbujmy inne lotniska w Kaliforni.

– Ale sprawdźmy jeszcze raz przylot do Warszawy.

– Tysiąc dziewięćset złotych z wylotem z Santa Ana i przylotem do Warszawy.

– Taka sama opcja ale z powrotem do Bergen to 360 euro! Ale powrót wieczorem i nie ma jak dolecieć tego dnia do Polski.

– Nie musimy lecieć do Bergen. Wysiądziemy w Londynie i przesiądziemy się na jakiś samolot do Polski.

– To jest opcja. Ale poszukajmy jeszcze…

– Sztokholm lub Goeteborg po 333 euro! Z Goetoborga nie damy rady wrócić, ale ze Sztokholmu Skavsta udałoby się. Tylko trzeba zaliczyć transfer między lotniskami.

– Już trzecia nad ranem. Mam dość…

– Jeszcze trochę. Może Kopenhaga?

– Sprawdzałem już dwa razy Kopenhagę. Nie opłacało się.

– Jest! Kopenhaga za 1400 złotych! I przylot o 15:40!

Od razu się rozbudziłem.

– To trzymaj, a ja sprawdzam loty z Kopenhagi do Gdańska!

Szukam w matriksie. Miele, sprawdza rozmaite opcje…

– Wylot o 17:10 za 589 koron. Za niecałe 300 złotych będziemy w Gdańsku o wpół do siódmej wieczorem! Bierzemy!

I tak nad ranem staliśmy się posiadaczami biletów. Za 1400 złotych polecimy na trasie Bergen – Londyn – Los Angeles i Santa Ana – Dallas – Londyn – Kopenhaga. Na dodatek trasę Londyn – Los Angeles pokonamy dwupoziomowym Airbusem A-380.

Dolot do Bergen to 39 złotych.

Strona SAS się zacięła. A kiedy się odcięła, to z uporem maniaka pokazuje cenę 568 złotych zamiast trzystu, pomimo, że matrix wciąż informuje o 598 koronach. Zostawimy tę ostatnią walkę na później. Na teraz najważniejsze, że wyjazd do Kaliforni nie przepadł, lecz jedynie odsunął się w czasie. Ciąg dalszy nastąpi. W maju.

Gdańsk, 22.03.2015; 22:45 LT

Komentarze