KAJAKIEM PRZEZ OŁOBOK (2)

Czas płynął, my bylismy bezradni, o dopłynięciu dziś do Jeziora Niesłysz mowy nie było, a rozmów na temat spotkania z Wojtkiem w Przełazach woleliśmy unikać, bo chyba nikt nie potrafił sobie wyobrazić jak z tego bezludzia wydostac się i powrócić w rozsądnym czasie.

Złapalismy się sposobu najprostszego ale i najbardziej czaso- i pracochłonnego. Karczowanie. Najpierw jednak trzeba usunąć te dwa zwalone drzewa. O ile z pierwszym poszło jako tako, to drugie przy jednorazowym wysiłku trzech facetów pozwalało się przesunąć o kilka lub kilkanaście centymetrów. I tak kawałek po kawałeczku w końcu zepchnęłiśmy je do wody. Wtedy wsiadłem do kajaka, by odepchnąć pień na dalszą odległość, a pozostali rozpoczęli walkę z pokrzywami i krzakami. Kiedy już wydawało się, że sczęscie jest blisko, w zaroślach mniej więcej w połowie długości kei odkryliśmy terczący korzeń po ściętym pniu. To przsądzało o niedostępności kei. Była ona bowiem krótsza od długości kajaka i mogliśmy z brzegu chwycić tylko jeden jego koniec. I nagle stał się cud! Ponowne sondowanie dna wiosłem wykazuje istnienie betonowego progu o szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Próg tez jest głęboko, ale dopóki woda sięga tylko po szyję, można jeszcze działać. Plan jest prosty: wchodzę do wody i staję na progu. Belmondo wkłada pod dziób długą żerdź, która ja chwytam z drugiej strony. Na sygnał rufa podnoszona jest tradycyjnie, a dziób na żerdzi, która jednoczesnie chroni kadłub przed zetknięciem z narożnikiem betonowej kei i uszkodzeniem. Udało się! Po wyniesieniu kajaka, przenosimy go od razu na drugą strone nasypu i wodujemy, bo miejsca jest mało. Wodowanie też jest zresztą problemem ze wzgledu na pionowe ściany betonowej konstrukcji i trzcicny tam gdzie ściana jest niska. Wszystko jednak idzie sprawnie i nawet wydarcie ostatniego kajaka osom odbywa się bez ofiar. Możemy ruszać w dalszą drogę.

Wpływamy w las. Drzewa pochylają się nisko nad wodą. Manewrujemy unikając smagania gałęziami po twarzy. Wreszcie droge zagradza nam jaz znajdujący się pod mostem na drodze Świebodzin – Krosno Odrzańskie. Znajdujemy sie w okolicy Przetocznicy. Mapa sugeruje, ze w samej wsi, ale domostw poza lesniczówką  nie widać. Wychodzimy na most. Zastanawiamy się, co dalej, aż przerywa nam starszy mężczyzna, tubylec:

– Ciężką wybraliście trasę. Zawróćcie póki jeszcze można. Przed wami mnóstwo przeszkód (…) Pływali tu czasami, ale zawracali. Nie ma sensu pchac się dalej.

Hm, nie były to słowa otuchy. A my i tak nie mieliśmy wyboru, pamiętając, że Odrą wrócić się nie da. Na dłuższe rozważania jednak czasu nie było, gdyż podbiegł Grzesiek z wiadomośćią, że jest jedno miejsce w samochodzie do Świebodzina. Szybko wyciągam z kajaka suche buty i skarpetki, zakładam cieplejsz erzeczy i zaopatrzony w mapę, nóż oraz latarkę zbieram się do drogi.

– Gdzie was szukać? – pytam

– Rozbijemy obóz tu – wskazanie na polankę niepodal mostu.

– Gdybyście mieli problem z dostaniem się tu w nocy – mówi Grzesiek – rozbijcie namiot Wojtka, przespijcie się i przyjdźcie w dzień..

Wsiadam do samochodu i jedziemy. Jest 19:45. Z Wojtkiem jesteśmy umówieni w Przełazach na 20:00.

O 20:10 docieram do Swiebodzina.Fart niesamowity, bo o 20:15 odjeżdża autobus do Przełazów, w których jestem o 20:45. Wojtka nie ma na przystanku. Pytam kogoś w ogródku obok, czy nie widział nikogo z plecakiem. Nie. Rzut oka na rozkład jazdy. Za kilka minut, o 20:56 odjedzie autobus do Mostków. Ostatni. A jeśli Sasza nie skontaktował się z Wojtkiem i ten czeka tam nad rzeką niedalekjo przystanku PKP? Jadę więc do Mostków.Klucze po okolicy, obserwuję brzegi, nawołuję, ale bez efektu. Czas nagli bo o 21:40 mam pociąg do Świebodzina. Już daleko widać światła lokomotywy. Biegnę więc na peron i o 21:51 pociąg przywozi mnie do tego miasta. Tu fart się skończył. Nie byłem na tyle naiwny, by sądzić, że złapię o tej porze autobus do Przetocznicy, ale może gdzieś w pobliże? Niestety. Ruszam więc według drogowskazów na Krosno Odrzańskie, by wydostać się z miasta. Rogatki mijam o 22:30. Stąd czeka mnie jeszcze 18 kilometrów marszu. Północ zastaje mnie we wsi Radoszyn, mniej więcej w połowie drogi.

splyw 06

15 lipca

Druga połowa drogi minęła bez większych przygód jeśli nie liczyć pełnego napięcia (z obu stron) spotkania z psem we wsi Skąpe oraz odgłośów stąpania jakiegoś zwierzęcia w lesie, które najwyraźniej towarzyszyło mi przez kilka minut i odskakiwało co jakiś czas przepłoszone, ale którego nie byłem w stanie dostrzec.

Wreszcie o 01:30 dotarłem do mostu, przy którym rozbity był obóz. Grzesiek natychmiast się obudził. Zamieniamy kilka zdań, po czym zjadam jakąś kanpkę popijając herbatą i w chwilę potem daję nura w śpiwór.

Wcześnie rano Grzesiek z Belmondem wyruszją do sklepu w sąsiedniej wsi. Mypodobno w tym czasie mieliśmy zwinąć obóz.. Powiedizałem o tym dziewczynom, ale ponieważ nie wyskoczyły ze śpiworów z entuzjazmem, nie widziałem problemu jeśli i ja nieco się jeszcze zdrzemnę.(…)

Nawiązana wczoraj znajomość z rodziną lesniczego owocuje możliwością korzystania z kuchni. Wykorzystujemy to przygotowując m.in. gar budyniu.

Obfite śniadanie, piękna, słoneczna pogoda i świadomość wielu przeszkód na trasie rozleniwiają nas zupełnie. Długo trwa zwijanie obozu i przenoszenie rzeczy za przeszkodę pod mostem. W międzyczasie częstujemy dzieci lesniczego resztkami cukirków i herbatników jakie nam zostały. Kiedy juz kajaki stały zwodowane i spakowane gotowe do wypłynięcia, jedno z dzieci przyniosło poczęstunek od ich mamy. Pięć słoików jakiegoś żarcia „dla dizewczyn, bo tak mizernie wyglądają”. Przed wyjazdem idziemy jeszcze z Beatą pożegnać się i podziękować gospodyni, wręczjąc jej przy tym bukiecik uzbieranych polnych kwiatków.

Po przepłynięciu 300-400 metrów napotykamy kolejną przeszkodę: zrujnowany most dla pieszych. Nadgniłe belki, z któryc sterczą gwoździe, dziury po brakujących deskach… Nadgniła konstrukcja została przez Grzegorza i Belmonda zdemontowana, a po przepłynięciu kajaków ponownie ustawiona.

Przenoski powoli zaczynają sie nam mieszać w pamięci, tyle ich jest. Na kolejnej tamie znów problem z przenoszeniem. Zanim weźmiemy się za to nudne zajęcie, idziemy rozejrzeć się po okolicy. M.in.znajdujemy stary, poniemiecki silnik. Przy nim nawiązujemy znajomość z młynarzem, którego młyn (wodny) znajduje się sto metrów przed tamą. Oczywiście idziemy zwiedzić jego „fabryczkę”. Stara, drewniana, lecz w idealnie stanie utrzymana konstrukcja robi na nas wrażenie. Miło gawędzimy do czasu gdy nadjechał strażnik stawów rybnych.

– Dalej nie połyniecie – oznajmił.

Konsternacja. Zacząłem sobie wyobrażać kolejne przeszkody nie do pokonania.

– Tu są stawy rybne i jest zakaz pływania po nich – kontynuował.

Uff! Chyba nikt z nas nie wierzył, że ta biurokratyczna bariera może nas powstrzymać. Przedstawiliśmy kontrargumenty w postaci map i przewodnika, było nie było przez PTTK, z marnym, ale jednak opisem trasy, gdzie o zakazach nie było mowy. Podjrzewam, że nwet gdyby strażnik się uparł, przemknęłibyśmy tędy nocą. Jakie mieliśmy wyjście? Na szczęście jednak człowiek dał się udobruchać i mogliśmy kontynuować podróż.

Mieliśmy zamiar rozbić obóz niedaleko na wyspie, więc nie spieszyliśmy się zbytnio. Kiedy jednak znaleźlismy się w pobliżu, nasze nastroje nieco przygasły. Wszędzie jak okiem sięgnąć lasy, brzegi zarośnięte i podmokłe. Oto i nasza wyspa. Gesto porośnięta brzozami i olchami. Nie ma rady, płyniemy dalej. Może to i lepiej, prędzej opuscimy ten uciążliwy szlak.

Kolejne przenoski. Które to już? Na jednej z tam pomagają nam przypadkowo spotkani ludzie. Z innej przeszkody zmykamy czym prędzej, bo niedaleko znajdują się zabudowania Państwowego Gospodarstwa Rybnego i moglibyśmy miec nieprzyjemności.

Szczecin, 23.05.2010; 10:30 LT

Komentarze