JUŻ LECĘ

    

Weekend. Teoretycznie czas odpoczynku, chociaż czasem dopada na coś takiego, co nazywamy syndromem weekendu syndromem. Tak było tym razem.

Do piątkowego obiadu wszystko szło normalnym trybem, a kiedy po przerwie na lunch wróciłem do biura, rozpetało się piekło.

– Co jest z tymi kablami? – pyta dyrekcja. Okazuje się, że aranżowanie kabli na jeden ze statków utknęło w martwym punkcie. Zaczyna się weekend i grozi nam, że pomimo zaangażowania wielu osób w Europie i w Ameryce, nie uda nam się załatwic tego przed poniedziałkiem. Telefony się urywają, działamy równolegle na kilku frontach, pszczaja nerwy…

W międzyczasie przychodzi informacja o problemach na innym statku. Wygląda na to, że nie dadzą rady wyjść z portu tak jak planowano, w niedzielę. Dzienne koszty eksploatacji plus utracone zarobki to grube tysiące dolarów. Dziś czasy eksploatacji statków rozliczeniach między firmami zaokrągla się do 1/10 godziny, Każde sześc minut ma znaczenie. Odeszły w przeszłość wspomnienia kiedy statki przychodziły do portu, rzucały cumy i rozpoczynał się kilkudniowy, leniwy postój, podczas którego załoga mogła i pracować i zabawić się w portowych knajpach, albo pozwiedzać gdy ktoś miał trochę wyższe potrzeby. Obecnie od poczatku do końca trwa wyscig z czasem i permanentny stress bo każdy przestój, każda awaria to konkretne roszczenia finansowe.

Dlatego nie można było zostawić tamtego statku samem sobie.

– Niech pan wsiada w samolot i leci do nich – otrzymuje polecenie jeden z kolegów. Dochodziła właśnie piętnasta. Samolot odlatywał krótko po siedemnastej.

– Nie zdążę pojechać do domu. Muszę chociaż jakąś bielizne zabrać. – broni się tamten.

– Majtki kupi pan w jakimś sklepie po drodze, a w domu będzie pan w pooniedziałek.

Facet zamyka laptopa, robi porządek na biurku i szykuje się do wyjazdu na lotnisko.

My tymczasem walczymy o dostawe kabli. Powoli zaczyna się pojawiać światełko w tunelu. Tyle tylko, że zajmuję się w tej chwili tylko tą jedną sprawą, a tymczasem e-maile spływają regularnie, po kilkanaście w ciągu godziny, jak zawsze. Trzeba będzie zająć się nimi potem.

Przed dwudziestą wreszcie wychodzimy z biura. Sytuacja opanowana na tyle, że dalszy jej rozwój będzie można śledzić z domu.

Miałem zadzwonic do ekipy ze spółdzielni by umówić się na montaż wodomierzy w mieszkaniu. Zupełnie zapomniałem. Dopiero kiedy chowałem laptopa do torby, spostrzegłem włożony do przegródki kwitek z ich numerem telefonu. Już nie zadzwonię. Teraz Chile, potem Katar – najwcześniej będę mógł się umówić za dwa tygodnie. W drodze miedzy biurkiem a parkingiem dzwonię do Pauliny. Tego popołudnia i wieczora rozmawialiśmy na raty. Chyba cztery połączenia, przerywane obietnicą oddzwonienia za pół godziny albo za godzinę.

Spotykam się z Aniołem. Mieliśmy iść do kina. Ale nie zdążyliśmy sprawdzić repertuaru. Jedziemy w ciemno do Kinoplexu na Przymorzu. „Księżną” grają bardzo późno. „Australię” o dwudziestej pierwszej, ale zanim się skończy będzie prawie północ. Na „Madagaskar 2” ja nie mam ochoty, a na „Dzień w którym zatrzymała się Ziemia” Anioł. Kupujemy więc coś na kolację i jedziemy do mnie. Anioł po drodze zabiera „Diabeł ubiera się Prady” na DVD.

Z lampkami cavy w dłoniach lądujemy w końcu pod kołderką i w pozycji półleżącej oglądamy ten film. Jakbyśmy oglądali siebie w naszej pracy.

Rozlane nagle na pościel musujące wino, z kieliszka który wypadła z dłoni Aniołowi przypomina o naszym zmęczeniu. Stress z biura jeszcze nie ustąpił, a niewyspanie z poprzednich dni kumuluje się.

Kiedy film się kończy, zasypiam i ja.

Budzimy się przed ósmą.

– Dziś odważnie nie pójdziemy do biura – śmieję się i przytulam do Anioła.

Kiedy za jakiś czas zasypiamy ponownie, alarmuje mnie dzwonek telefonu.

– Cześć. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem – śmieje się tato.

– Nie, skądże – odpowiadam dziarsko i spoglądam na zegar. Jest 11:27.

Kiedy rozmawiam, Anioł wstaje i przygotowuje poranną kawę oraz przepyszne śniadanie. Kiedy je kończymy, jest już popołudnie.

A potem pakowanie się, sprzątanie po łebkach (na dokładne zabrakło czasu) przed wyjazdem i wkrótce potem już byliśmy w taksówce na lotnisko.

Jeszcze znaleźliśmy chwilę na przycupnięcie w kawiarence, lecz głos wzywający pasażerów odlatujących do Frankfurtu był nieubłagany.

Siedzę teraz przy kawie i przy komputerze na lotnisku we Frankfurcie, oczekując na dalszy lot do Sao Paulo. Tam będę mieć tylko nieco ponad godzinę na przesiadkę do Santiago, więc następny wpis będzie już zapewne po tamtej stronie Andów.

 

Frankfurt, 17.01.2009; 20:40 LT

Komentarze