JIANGYIN

Nawet w Chinach stocznie odczuwają skutki światowego kryzysu. Widać to wyraźnie po spadających cenach usług, zmianie podejścia do klienta (arogancja rynku poducenta zmienia się w uprzejmość rynku konsumenta). Inna sprawa, że to co w Chinach nazywa się kryzysem, stocznie europejskie wzięłyby z pocałowaniem ręki. Nadal bowiem przy nabrzeżach statki stoją powiązane w pęczki i tudno znaleźć jakieś wolne miejsce.

Tak jak się można było spodziewać, praca tutaj zajęła nasz czas niemal bez reszty. Tak jest zawsze. Obiecujemy sobie, że będziemy kończyć najpóźniej o wpół do szóstej po południu, a zazwyczaj siedzimy dłużej. Wczoraj na przykład wróciliśmy do hotelu dopiero o wpół do jedenastej. Przygotowania do dokowania.

Dyngusowy poniedziałek upłynął mi głównie na inspekcjach dna podwójnego, więc mogłem powiedzieć, że poniekąd tradycji stała się zadość, ponieważ wyszedłem stamtąd mokry i uwalany błotem. Właściwie dopiero wieczorem, po zakończeniu inspekcji uświadomiłem sobie, że to dzień świąteczny. Jako jeden z ostatnich klientów skorzystałem z „mojej” cukierni. Chyba mogę ja tak nazywać, skoro robiłem tam w 2007 roku zakupy na tyle często, że zostałem zapamietany. Po ponad dwóch latach młodziutka sprzedawczyni wyglądająca na córkę właściciela piekarni zawołała – O! Znowu tutaj jesteś! – Piekarzanka (chyba tak powinno się nazywać córkę piekarza, skoro n.p. córka leśniczego to leśniczanka) jako jedna z nielicznych dość swobodnie władała językiem angielskim, więc od czasu do czasu zamienialiśmy kilka słów. Tym razem kupiłem bułkę z serem i kawałek babki. Mieli piękne torty, lecz sam bym całemu nie dał rady. Przynajmniej jednak wieczorem mogłem chwilę odpocząć i spokojnie napić się kawy.

Połączyłem się z internetem i przeczytałem o tragedii w Kamieniu Pomorskim, gdzie w pożarze hotelu pracowniczego zginęło co najmniej dwadzieścia jeden osób. Śmierć, kiedy przychodzi po długiej chorobie, pomimo zadawanego bliskim bólu jest jakby trochę oswojona. Niechciana lecz oczekiwana. Kiedy przychodzi nagle, niespodziewanie, zabierając ze sobą hurtem, jak leci, tych którzy mieli nieszczęście być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej godzinie, na dodatek w święta, potęguje rozpacz i powtarzane do utraty sił pytania: dlaczego? Dlaczego oni, dlaczego wtedy? Tak jakby ktoś był w stanie przeniknąć tajemnicze plany Opatrzności.

W wielkanocną niedzielę tez za wiele świątecznego klimatu nie doświadczyliśmy, ponieważ stocznia pracuje na normalnych obrotach przez siedem dni w tygodniu. Chińczycy oczywiście Wielkanocy nie świętują, ale widocznie coś tam kojarzyli, że u chrześcijan dzień wyjatkowy, ponieważ dla podkreślenia nastroju puścili w radiu piosenkę o „Merry Christmas”.

W Wielką Sobotę natomiast wybraliśmy się na swiąteczną kolację, po spożyciu której poszlismy do miejscowego spa na prawie dwugodzinny masaż. Po kilku dniach nieustannego ganiania po statku jest to bardzo przyjemne likwidowanie zakwasów. Już sama możliwość beztroskiego leżenia tak długo stanowiła niesamowitą odmianę.

 

W innych warunkach pewnie nigdy byśmy sobie na taką rozrzutność czasu nie pozwolili. Masaż jak masaż, ale najwięcej przeżyć dostarczyła łaźnia. Szereg pryszniców odzdzielonych niewielkimi przepierzeniami nie dawal komfortu. Ponieważ jednak w niejednej imprezie naturystycznej brałem udział, a także w niejednej męskiej szatni kąpałem się po rozmaitych meczach, szybko się przywyczaiłem.

Równie szybko jednak zauważyłem, że nie mam żadnego szamponu ani żelu pod prysznic. Wziąłem to co było pod ręką, ale nie wiedziałem co, bo napisy były po chińsku. Jakiś życzliwy pan pokazał mi na migi, że to nie jest szampon. – Jeszcze chwila i okaże się, że umyłeś się „Domestosem” – podsumował sarkastycznie mój kolega. Ale oto pojawia się pan z serwisu z całym naręczem kosmetyków. Podaje mi szampon, żel, odbiera to czego chwilowo nie używam i stoi gotowy do usług metr od mojego przepierzenia. Nie, mimo wszystko nie lubię gdy jakiś facet przygląda mi się pod prysznicem z tak bliska. To jednak nie było wszystko. Kiedy zakręciłem kurek, pan przyniósł reczniki. Jednym wycierałem sobie głowę i ręce, a w tym czasie on… drugim wycierał mi plecy. Oj, długo jeszcze mi przyjdzie przyzwyczajać sie do chińskich obyczajów. Wytarłszy się u góry zjeżdżałem z ręcznikiem coraz niżej, a wtedy pan zaczął masowac mi kark. I dopiero po tej czynności oddałem ręcznik i mogłem pójść do przebieralni. Jiangyin znam jedynie z wieczornych scenerii, ponieważ rzadko udaje sie nam wyrwać ze statku przed zmierzchem.

  

Miasto, mimo, że nie należy do dominujących, pod względem ludności jest zblizone do Warszawy. Tutaj znajduje się jeden z wielkich mostów przerzuconych nad rzeką Jangcy. Jak do tej pory, jest to ostatni przed ujściem tej ogromnej rzeki, ale nowe zdają się wyrastać jak grzyby po deszczu.

Do centrum nie jeździmy jednak często. Gdy wychodzi się ze statku tak późno, trudno o czas na spacery. Nasze wyjścia ograniczają się więc głównie do przystoczniowej ulicy, gdzie rozlokowały się liczne sklepy dla marynarzy, spożywcze markety oraz niewielkie bary. Niestety, gdy zaprowadziłem mojego współpracownika do jednego z nich, gdzie zwyklismy konsumować krewetki w 2007 roku, on rozejrzał się z nieukrywanym niesmakiem i stwierdził, ze co najwyzej napije się tam piwa. „Obiedy kak u babuszki”, bo takim hasłem na szybie reklamuje się bar, nie skusiły go, wiec w przyszłości na kalmary albo inne owoce morza będę chyba chodzić sam. A przecież nie namawiałem go do korzystania z maleńkich punktów sprzedaży rozlowkowanych wprost na ulicy, gdzie serwują m.in. kacze łebki, szyjki oraz inne specjały.

Jiangyin, 17.04. 01:15 LT

Komentarze