Po kolacji zastanawiałem się co dalej z wieczorem… “Piąta Góra” pozostawiona na czarną godzinę przeczytana. I co teraz? Godzina jeszcze czarniejsza. Nie zostało już nic oprócz tej książki o silnikach, do której czuję wyjatkową awersję. Ponieważ czytanie o tłokach, smarach, wtryskiwaczach i innych obrzydlistwach nie wchodziło w grę postanowiłem nie czytać nic i zająć się porządkowaniem zdjęć. W porządkowaniu mam już takie zaległości, że już chyba nigdy ich nie nadrobię. Zrobiłem jednak tyle, żeby mieć spokojne sumienie. A potem w ramach porządków z dyskietkami trafiłem na swój dziennik sprzed kilku lat.
Z głośników leciały kolejne szanty, a ja przypominałem sobie szczegóły, które, gdyby nie ta dyskietka, już dawno uległyby zapomnieniu. Ochroniarz w internet-cafe w Nachodce grożący mi natychmiastowym odcięciem prądu do komputera, niesamowity masaż u fryzjera w Chinach, towarzystwo „Starego Polaka” w Wietnamie, który deportacją zapłacił za miłość do polskiej koleżanki ze studiów, problemy z konsumpcją gołąbków za pomocą pałeczek, służbowe negocjacje z niejaką Leną w Wostocznym, spojrzenie w oczy młodziutkiej pani chief checker w Hajfongu, uznanie filipińskiej załogi kiedy wracałem z nocnych posiedzeń w kafejkach internetowych, a oni wyobrażali sobie co innego J Kurczę, ale się cieszę, że chciało mi się zapisywać to wszystko. Półtorej godziny przeleciało jak z bicza strzelił.
Tymczasem już tylko kilka godzin pozostało nam do Port Canaveral. Zamiast spać do śniadania, będę musiał wstać w środku nocy, zeby być przy próbie rozwiązania problemu z przechylonym ładunkiem. Najważniejsze, żeby nikt nie zrobił sobie krzywdy.
Oto nasz problem. Dźwigiem odjechać nigdzie nie można bo przechylony ładunek go zablokował. Całośc trzyma się tylko dzięki spinającym je łańcuchom. Wszystkiego na raz podnieść się nie da, a żeby cokolwiek ruszyć trzeba odpiąć łańcuchy. Odpiąć zaś nie możemy, bo wtedy zawali się cała ściana.
Morze znów spokojne i aż się nie chce wierzyć, że wystarczy kilka grodzin trochę silniejszego wiatru, żeby zmieniło się w kipiący ze złości, granatowoszary, nieprzyjazny, porażający swą pustką i wielkością ocean.
Kalkulacje i wymiana e-maili z kontrahentami nie pozostawiają wątpliwości. Nie ma najmniejszych szans bym dotarł do domu na przyszły weekend. W najlepszym wypadku zejdę ze statku w niedzielę, a to oznacza powrót do Polski we wtorek. Zakląłem pod nosem, ale przynajmniej uspokoiłem się i przestałem nerwowo spoglądać w kalendarz. Znów mam kilka dni luzu do następnego weekendu i nie ma większego znaczenia czy wrócę we wtorek czy w czwartek.
Szkoda, że do Port Canaveral będziemy wchodzić w nocy. Obejrzałbym sobie od strony wody pobliskie molo w Cocoa Beach, na którym jadałem kolacje i koło którego kąpałem się ponad dwa tygodnie temu. Postój ma być jednak krótki – wyjście w morze o osiemnastej, więc być morze będę mieć okazję do kontemplacji tego widoku o zachodzie słońca.
A teraz szybko spać jeżeli nie chcę jutro być padnięty.
Atlantyk, 08.05.2005