Zbliża się koniec roku, więc pora była zatroszczyć się o przedłużenie naszych statusów frequent flyer w programie „Miles and More”. Nie chodziło więc jedynie o to, by polecieć do Lyonu, lecz aby za zbliżoną cenę zaliczyc możliwie najwięcej segmentów podróży. Krótko mówiąc, w odróżnieniu od normalnych podróżnych, dla nas im więcej przesiadek tym lepiej. Dlatego drogę powrotną pokonywaliśmy samolotami Lufthansy na trasie: Lyon – Frankfurt – Berlin – Frankfurt – Gdańsk. Srebrna karta daje m.in. przywilej odprawy na stanowiskach business class. Patrzylismy na długą kolejkę pasażerów do stanowiska economy class, a sami ustawilismy się w trzyosobowym, uprzywilejowanym ogonku.
Uprzejmy pan przyjął nasze dokumenty i… zaczęły się schody. Długo klikał w komputerze, kasował coś, po czym zaproponował:
– Nadam państwa bagaż tylko do Berlina. Tam odprawicie go po raz drugi i odbierzecie boarding passy na dalszą część drogi.
– Ale dlaczego? – zacietrzewiłem się – W Berlinie mamy niezbyt wiele czasu, a musismy jeszcze załatwić pewne sprawy.
Nie kłamałem. Mieliśmy jeszcze w Starbucksie kupić berliński kubeczek do naszej kolekcji.
– Ale wracacie znów do Frankfurtu. – nie ustępował pan.
– A czy to jest jakiś problem?
Pan nic nie odpowiedział, tylko zaczał intensywniej stukać w klawisze komputera. Minę miał nietęgą, co źle wróżyło. Kolejka przy Economy Class topniała szybko, a ja współczułem nieszczęśnikom z Business, którzy ustawili się za nami.
Pan tymczasem zawołał koleżankę. Nie znam francuskiego, ale z gestykulacji oraz intonacji głosu, mogłem przypuszczać, że wytłumaczył jej co zaszło w następujący sposób.
– Słuchaj, wzywają mnie do bramki w hali odlotów. Dokończ odprawę tych ludzi, a ja lecę. No to powodzenia!
I tyle go widzieliśmy. Grunt to dobrze wybrnąć z trudnej sytuacji.
Pani coś zaczęła klikać, po chwili zmarszczyła czoło i jakby starciła pewność siebie.
– Lecicie dwa razy przez Frankfurt?
– Tak – strzeliłem wzrokiem w sufit, aż Anioł spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Może niech nam wystawi barding passy jakie są? – szepnął Anioł proponując rozwiązanie patowej sytuacji.
– No i co? Będziemy z walizami biegać po lotnisku?
Kolejka w Economy Class stopniała do zaledwie kilku osób. Odprawa na lot dobiegała końca.
Dziki wrzask jakiegoś pasażera z business class oznajmił nam, że cierpliwość naszej kolejki się wyczerpała. Nerwus najwyraźniej w niewybrednych słowach wymyślał pani od odprawy.
– Przykro nam – Anioł tłumaczył stojącemu za nami panu niezręczną sytuację – mamy wszystkie loty Lufthansą, ale dwa razy przesiadkę we Frankfurcie i to okazuje się problemem.
– Co za dzień! – odpowiedział pan – Najpierw zaspałem w hotelu, a kiedy biegiem dotarłem tutaj, to utknąłem w kolejce.
– Nie mogę odprawić Waszego bagażu drugi raz do Frankfurtu – odrzekła tymczasem pani z Lufthansy – Musicie odebrać w Berlinie i nadać jeszcze raz.
– Dobrze, nie będziemy przedłużać – odprarł pojednawczo Mój Anioł – To tylko prosimy o wydrukowanie boarding passów do końca podróży, bo odprawiliśmy się w hotelu, ale nie mogliśmy wydrukować.
– Boarding passy będziecie mogli wydrukować w Berlinie.
Już nabierałem powietrza, by zapytać dlaczego nie można wydrukować tutaj, jeżeli po odprawie przez internet możemy to zrobić na dowolnej drukarce, lecz Anioł powstrzymał mnie.
– Chodź, bo się spóźnimy. Mam je przecież w telefonie.
– Tylko pospieszcie się przez security gate, bo bo boarding zaraz się skończy – zdyscyplinowała nas pani na odchodnem, ale nie było czasu, by dyskutowac czyja to wina.
Po kontroli security pobiegliśmy do bramki. To był naprawdę najwyższy czas. Po paru minutach siedzieliśmy w samolocie. Był wczesny ranek, więc mieliśmy jeszcze świeżo w pamięci poprzedni wieczór, który upłynął nam na spacerze po dzielnicy Croix-Russe.
Spacer zaczęliśmy na Placu Terraux, zostawiając samochód na parkingu sięgającym aż sześciu pięter pod ziemią. Plac ten stanowi obecnie centrum miasta, a jego najbardziej rozpoznawalnym elementem jest słynna fontanna, dzieło Frederica Augusta Bartholdiego.
Artysta ten zasłynął w historii sztuki inną rzeźbą – nowojorską Statuą Wolności.
W lyońskiej fontannie cztery konie biegnące wśród strumieni wody symbolizują cztery francuskie rzeki.
Oglądając je z profilu, w tle widzi się Hotel de Villle, czyli ratusz miejski – monumentalną budowlę w stylu rokoko.
Wystarczy odbić w lewo, pod górę, by znaleźć się w labiryncie wąskich uliczek wspinających się serpentynami na wzgórze ponad miastem. Pomiędzy tymi serpentynami wiodą liczne skróty albo w postaci szerokich schodów, albo wąskich przejść, którymi na sąsiednią uliczkę wychodzi się wprost z bramy jakiejś kamienicy. W bardziej uczęszczanych miejscach rozłożyły się malownicze sklepiki i kafejki.
Jeżeli ma się szczęście, w sklepowych wystawach można dojrzeć rozmaite perełki jak na przykład kukiełki, z którymi kojarzone jest miasto. Co prawda te na poniższej fotografii to pacynki, podczas gdy Lyon słynie przede wszystkim z marionetek, lecz i tak warte zatrzymania na chwilę przed szybą.
Szesnasto- czy siedemnastowieczne zabytki, takie jak na przykład kościół p.w. Św. Polikarpa w tym rejonie miasta nie robią specjalnego wrażenia. Po prostu wtapiają się w zabudowę.
W końcu wyszliśmy na szczyt wzgórza, po którym biegła szeroka jezdnia Boulevard de la Croix-Russe, stanowiąca główną arterię tej dzielnicy. Nagrodzeni zostaliśmy bonusem. Wzdłuż ulicy, na szerokich chodnikach rozłożyło się bowiem… wesołe miasteczko. Nie zamierzaliśmy korzystać z karuzeli, ale trafiła się okazja na skosztowanie miejscowych smakołyków. Przede wszystkim pieczone kasztany. My w Polsce za sprawą Hansa Klossa kojarzymi je przede wszystkim z paryskim Placem Pigalle (ciekawe czy autor scenariusza „Stawki większej niż życie” spodziewał się jak bardzo wejdzie do społecznego obiegu owo banalne hasło z kasztanami). Mój Anioł nie przepuścił takiej okazji. Oczywiście trzeba było przekopać się przez niezbadane zasoby damskiej torebki, by odnaleźć trzy euro na porcję, lecz „szukajcie a znajdziecie”.
W chwilę później sprzedawca rękami czarnymi od sadzy napełnił gorącymi kasztanami puszkę odmierzając tym samym zakupioną porcję.
Równie dobre, chociaż to już zupelnie inny rejon smaków były churros – specjalne ciasteczka smażone na głębokim tłuszczu. No dobrze, nie są dietetyczne, ale czy jeśli jedzie się przez pół Europy na city break, nie można zapomnieć na chwilę o kaloriach?
Sprzedawca churros wyciska ciasto w postaci długich, karbowanych wałków wprost do owego gorącego oleju. Odcina je zwyczajnymi nożyczkami.
Wrzucone do torebki i posypane cukrem pudrem były doskonałą przekąską podczas owego spaceru. Trzeba jedynie pamiętać by zjeść wszystkie, póki są gorące. Te zostawione na później, ostygłe, zrobiły się twarde i stanowiły już tylko dalekie echo gorącego paluszka.
Schodami w dół, chociaż oczywiście inną trasą niż pod górę, ruszyliśmy w kierunku rzeki. To już była końcówka spaceru.
Schody, schody, schody, zaułek za zaułkiem, aż w końcu za kolejnymi z nich niepozorna, wąska uliczka doprowadziła nas wprost na Plac Terraux, tyle tylko, że w przeciwnym narożniku.
Ostatni nocleg mieliśmy zarezerwowany w hotelu przy samym lotnisku. Dlatego samochód mogliśmy oddać do lotniskowej wypożyczalni jeszcze tego wieczora. Uznaliśmy, że ten czas nadszedł i pora opuścić malowniczy Lyon. Zagłębiliśmy się w czeluście podziemnego parkingu.
Jeżeli kopie się dziurę pod centralnym placem miasta, głęboką na sześć pięter, to prawdopodobieństwo, że coś się znajdzie przy okazji budowy jest wysokie. Tak było i w Lyonie. Rozmaite przedmioty, od gwoździ po obuwie zostały wyeksponowane nie w muzeach, lecz tam gdzie je wykopano. Specjalna witryna z wytrzymałymi szybami stanowi podłogę korytarza wiodącego na parking.
Kiedy nazajutrz w drodze powrotnej przylecieliśmy po raz drugi do Frankfurtu, w oczekiwaniu na samolot do Gdańska trafiliśmy na niedawno otwarty business lounge na terminalu A. Jest świetnie zlokalizowany ponieważ zapewnia doskonałą obserwację kołujących, lądyujących i startujących samolotów. Sączyliśmy niespiesznie schłodzone Proseco i ogladaliśmy przejeżdżające za naszym oknem ociężałe airbusy A 380.
Ciekawsze jednak było obserwowanie z nieco innej perspektywy samolotów stojących przy rękawach terminala. Ich otoczenie w niczym nie przypomina dopieszczonych pomieszczeń dla pasażerów. To krajobraz typowo przemysłowy. Wszyscy uganiają się wokół maszyny, by zaopatrzyć we wszystko co niezbędne do podróży i usunąć to, co już niepotrzebne. Służby techniczne dokonują rozmaitych przeglądów, inne transportują bagaże, a oprócz tego odbywają się dziesiątki innych operacji, o których przeciętny zjadacz chleba przemieszczający się bogatych pasaży terminala rękawem do wysprzątanych wnętrz samolotu nie ma najmniejszego pojęcia.
Kiedy dolatywaliśmy do Gdańska zapadł już zmierzch.
Rześkie o temperaturze w granicach pięciu stopni Celsjusza powietrze po wylądowaniu od razu przypomniało nam, że spacerowanie w t-shircie po deptaku w Avignon, to był rzeczywiście tylko city break, krótki epizod w naszej coraz bardziej ponurej jesieni.
Poznań, 01.11.2014; 04:40 LT