JESIEŃ W SZCZECINIE

Dziwny ten październik. Huśtawka nastrojów. Telefon od brata. Jak zwykle w środku dnia, w samym apogeum rozmaitych biurowych spraw. Nigdy nie przejmował się zbytnio terminami. Dzwonił, by poinformować o ploteczkach, błahostkach, które z jego perspektywy wydawały się ważne, a dla mnie w wirze codziennych wydarzeń zajmowały miejsce gdzieś pod koniec stawki. Nie miałem czasu na paplanie przez telefon.

Tamtego piątku również wiedziałem, że miał planowaną od kilku tygodni kontrolną wizyte u nefrologa, więc telefon mnie nie zdziwił. Kurczę, mógłby poczekać do wieczora, żeby mi o tym opowiedzieć – pomyślałem pisząc coś na stosie kartek, kiedy zadzwoniła komórka.

– Cześć! Byłem u lekarza…

– Wiem. I co?

– Będę musiał zostać w szpitalu na jakieś pięć dni. Mają zrobić mi dodatkowe badania.

– Przyjadę na weekend to Cię odwiedzę i pogadamy. Wiesz już gdzie będziesz leżeć?

– Sala 137. Muszę kończyć, bo siostra mnie pogania, że mają mnie przewieźć na salę.

– Ok, do zobaczenia.

Znów zająłem się robotą. Na koniec dnia powiedziałem Mojemu Aniołowi, że trzeba będzie zrobić jakieś zakupy w markecie.

– On się nie spodziewał, że zostanie w szpitalu, więc na pewno nic ze sobą nie wziął, a klucza do mieszkania nie mamy.

Chodziliśmy wieczorem między regałami kupując całą wyprawkę: od szczoteczki do zębów po piżamę. A potem wsiadłem do samochodu i pojechałem do Szczecina.

Nazajutrz w szpitalu nie było go we wskazanej sali.

– Przenieśli go na inny oddział – poibformowano nas.

Na innym oddziale zaś, że leży na oddziale intensywnej opieki medycznej (OIOM). Dzwonek do drzwi.

– Teraz nie ma odwiedzin. Dopiero o szesnastej.

– Ale co się stało?

Tu nastąpił opis choroby. To niemal cud, że przeżył, a przeżył ponieważ miał na ten dzień zaplanowaną wizytę u lekarza, więc trafił do szpitala zupełnie bez związku z chorobą. Źle się czuł, ale dojechał. A po bliższych badaniach trafił od razu w ręce chirurgów. Rozpoczęła się walka z czasem i zakażeniem organizmu. Pierwszy sukces to, że przeżył pierwsze dwie doby. Jego stan zaczął się stabilizować. Po kolejnych kilku dniach stabilizacji nastąpił przełom i stopniowy powrót do rzeczywistości. Wybudzenie ze śpiączki farmakologicznej. W ostatni czwartek wiadomości były jeszcze lepsze: jego stan się poprawiał! W piątek jednak nastąpił przełom w odwrotnym kierunku. Wtórne zakażenie. Bakterie wielooporne jak sam nazwa wskazuje nie boją się wiekszości antybiotyków. Kolejne uderzenia nie przynoszą efektu.

Dzisiaj po raz pierwszy od trzech tygodni zobaczyłem go wybudzonego. Patrzył przed siebie, ale sądząc z grymasu ust słyszał co do niego mówię. Przebyta tracheotomia uniemożliwiała mu mówienie. Przez cały czas niemal całą swoją energię koncentrował na próbie oswobodzenia się z pęt ograniczających ruchy jego rąk. Gdyby nie one, już dawno powyrywałby liczne przewody łaczące jego ciało ze skomplikowaną aparaturą oraz mnóstwem pojemników kroplówek…

Co może czuć człowiek po trzech tygodniach leżenia w tej samej pozycji? Co może czuć człowiek, kiedy cierpi, ale nie może tego wyrazić słowami, ponieważ w celu ratowania życia pozbawiono go możliwości mówienia? A co jeśli do tego ma skrępowane ręce? Mówiłem do niego, próbowałem uspokoić, lecz z każdym moim słowem on jeszcze więcej siły wkładał w próby oswobodzenia się. I ten grymas wysiłku, a potem złości, czy nawet gniewu. Tak jakby liczył na to, że pomogę mu w tym, że to jedyna szansa, a potem wątpił widząc moją bierność. Straszne było patrzeć bezsilnie na te konwulsje i wyobrażać sobie jego cierpienia. Wszak zwykłe łaskotanie, swędzenie  potrafi być torturą, a co dopiero gdy dochodzą rany i brak mozliwości wykonania ruchu połaczony z niemożnością powiedzenia o swoich potrzebach…  W końcu uspokoił się i zasnął, a nam pozostało czekać z nadzieją na efekty działania kolejnych antybiotyków. Na razie górą są bakterie.

Jakże bezsensowne byłoby, gdyby owe kilka zdań przez telefon w chwili gdy byłem na maksa pochłonięty pracą miały okazać się ostatnimi wypowiedzianymi do mnie przez niego słowami. Jakże trzeba umieć doceniać każde otrzymane od ludzi słowo, by potem nie żałować, że przemknęły niezauważone, a na następne nie było już okazji. Mam nadzieję, że wykrzesa jeszcze z siebie siły do walki i dane nam będzie jeszcze powrócić do rozmowy sprzed ponad trzech tygodni.

Między wizytami w szpitalu, porządkowaniem grobów na cmentarzu trochę czasu poświęciłem na spacery. Potrzebowałem ich, by samemu trochę się wyciszyć. Chyba nie było lepszej ku temu scenerii, jak jesień.

Jesien w Szczecinie 06

Ta w Parku im. Żeromskiego przypominała spacery z babcią z czasów zanim zacząłem chodzić do szkoły. Taki sam dywan z liści, podobne budki dla patków i kolory nieznanych mi owoców

Jesien w Szczecinie 07

Jesien w Szczecinie 03

Jesien w Szczecinie 08

Jesien w Szczecinie 02

Mimo, że jesień działa na mnie wyjątkowo depresyjnie, to jednak zawsze niezmiennie zachwyca mnie intensywnością swoich barw.

Jesien w Szczecinie 05

Jesien w Szczecinie 04

Na skraju parku przycupnęła kamienna kobieta z dzieckiem. Rzeźba o ile dobrze pamietam nazywa sie „Macierzyństwo” i chyba nigdy nie doczekała się najmniejszego chocby liftingu. Zapomnienie albo brak zaintersowania.

Jesien w Szczecinie 09

Innym razem pojechałem nad Jezioro Głębokie. Panowała tam wyjątkowa jak na tę porę roku cisza. Bezwietrzna pogoda zamieniła taflę jeziora w ogromne zwierciadło.

Glebokie 1

Zapadająca szarówka wydobywała właśnie z akwenu delikatny woal wieczornych mgieł.             Glebokie 2

W takiej ciszy chcialoby się iśc i iść, hen, dookola jeziora. Pozwolić myślom biec swobodnie, lecz zarazem cicho, by niczym nie zmącić  panującego tam spokoju               Glebokie 3Pokusę siedmiokilometrowego marszu odrzuciłem, lecz i pół godziny na leśnej ścieżce tuż nad wodą przy moim zagonionym tempie  życia było nie do przecenienia.

Szczecin, 01.11.2011; 01:40 LT

Komentarze