Po niezwykłym piątku pożegnałem Anioła w sobotnią noc i ruszyłem w podróż samochodem do Szczecina. Z głową pełna wrażeń jechało mi się dość dobrze. Senność dopadła mnie dopiero przed samym Koszalinem, więc tam zaprkowałem na krótką drzemkę. Tam też kupiłem Gazetę Wyborczą z wielkim tytułem na pierwszej stronie: „Gdzie, do diabła jest dno” ilustrowanym zniżkującym gwałtownie wykresem piątkowych wartości WIG. Giełdy załamały się tego dnia. Inwestorzy, zdawało się, ruszyli do panicznej wyprzedaży akcji niemal za każdą cenę. W Polsce odbijało się to na notowaniach walut. W pracy podglądaliśmy w internecie jak złotówka słabła niemal z każdym kwadransem. W sobotniej gazecie niezwykłe było to, że od okładki aż po dziewiątą stronę nie pisano o niczym innym oprócz kryzysu finansowego. Taka monotematyczność nie trafiła się chyba od czasu śmierci Jana Pawła II.
Nie mogłem w Koszalinie zbyt wiele czasu poświęcic na lekturę przy kawie, ponieważ umówiony byłem z Pauliną i jej koleżanką, która do Szczecina zawitała z Jeleniej Góry na konkurs piosenki. O dziesiątej rano mielismy się spotkać w centrum, a potem pojechać na Słoneczne, gdzie ów konkurs się odbywał. Przybyłem prawie o czasie bo o 10:04.
Konkurs nosił mało wyszukaną jak na mój gust nazwę: „Wesołe Piosenki”. Następnego dnia pytałem naszej uczestniczki czy śpiewano tam tez piosenki smutne. Odpowiedziała, że zdarzały się, ale przy jawnie okazywanej dezaprobacie organizatorów. To mi nasunęło myśl, że istnieje prawdopodobnie nisza na rynku i warto czym prędzej zastanowić się na organizacją przeglądu p.t. „Smutne Piosenki”. Jego hymnem mogłaby byc n.p. „Bardzo smutna piosenka retro”, która przyniosła wielką popularność zespołowi „Pod Budą”.
Koleżanka Pauliny przyjechała, zaśpiewała i zgarnęła pierwszą nagrodę w kategorii wiekowej 16-19 lat. Wcale mnie to zdziwiło, ponieważ miałem kiedyś okazję wysłuchać jej wykonania a capella piosenki „I will always love you” śpiewanej w oryginale przez Whitney Houston w filmie „Bodyguard”. To nie było takie zwykłe śpiewanie jak przy ognisku. A, że nie było to zwykłe śpiewanie zorientowałem się także w niedzielny poranek kiedy jeszcze lekko zaspany przysłuchiwałem się przed śniadaniem „rozgrzewce” młodej piosenkarki. Ciekawe, może kiedys będę mógł się pochwalić, że gościłem w swoich skromnych progach gwiazdę estrady?
Po wizycie w szpitalu poszedłem z Pauliną na zakupy. Niby mielismy tylko kupić buty i wracać, by przygotować się do wyjścia do teatru. Kupowanie z Pauliną (jak chyba i z większością kobiet J) to prawdziwe wyzwanie. Jeszcze pamiętam zeszłoroczne poszukiwania płaszczyka z „końskiej derki”. Buty miały byc na wysokim obcasie, ale nie na szpilkach (przy okazji przeszedłem szybki kurs obcasologii, podczas którego Paulinka wytłumaczyła mi od kiedy o wysokim obcasie możemy mówić „szpilka”). Miały zakrywac całą stopę (kończyć się gdzieś w okolicach kostki) bo przecież idzie jesień. Nie mogły byc jednak dłuższe, ponieważ wtedy tworzył się na wysokości piszczeli garb w spodniach „rurkach” wypuszczonych na zewnątrz. Buty powinny być czarne, ale nie błyszczące. No i nie zamszowe. Po spełnieniu tych wstępnych warunków wystarczyło tylko trafić na odpowiedni fason i w dodatku o pożądanym rozmiarze.
Tak nam zeszło do piętnaście po szóstej. To była ostatnia chwila by zdążyc dojechać do domu, wziąć szybki prysznic, przebrać się i dojechać do teatru. I w tej chwili ostatniej Paulina niczym Kopciuszek trafiła na but idealny, we wszystkim zgodny z wyobrażeniami, w rozsądnej cenie i pasujący na jej stopę. Gdy tylko więc przypasował, uiściliśmy rachunek i pomknęliśmy schodami w dół z paczuszką w ręce. I tylko królewicza brakowało by gonił po tych schodach z bucikiem w dłoni. Może źle zrobiłem zabierając paczuszkę z kasy?
Na spektakl zdążyliśmy w ostatniej chwili. Napiszę o nim przy okazji, bo w tym wpisie chyba już się nie zmieszczę.
Niedzielny poranek przywitał nas mgłą.
– Uwielbiam taką pogodę – powiedziała Paulina, gustująca w snujacych się przy ziemi białych oparach.
Między odwiezieniem koleżanki na finał konkursu, a wizytą w szpitalu pojechaliśmy więc na Wały Chrobrego by popatrzeć na okolicę z wieży na szczycie gmachu muzeum. Mgła zdążyła już częściowo ustąpić, ale szczecińskie wieże jeszcze były delikatnie rozmyte.
Park im. S.Żeromskiego w złotojesiennych barwach stanowił ciekawe tło dla wiez i dachów Urzędu Wojewódzkiego.
Najbardziej jednak lubie stamtąd patrzeć w dół, w kierunku Odry, na pieknie zaprojektowany taras z centaurem i na łukiem prowadzące w dół schody aż do niewidocznej z tej perspektywy fontanny.
Kiedy zeszliśmy na dół, obejrzeliśmy wystawione w hallu muzeum autko. Smyk, bo taką nazwę nosiło, produkowany był (lecz tylko niewielka liczba prototypów) w szczecińskim Polmo. Kiedy porównuje się goz dzisiejszymi autami, poraża surowość jego wnetrza. Długo jednak zastanawiałem się, jak wsiadano do tego wehikułu, ponieważ widoczne były tylko śmiesznie malutkie drzwi przy tylnej kanapie.
Wtedy spostrzegłem uchwyt nad przednia szybą. Okazało się, że odchylała się do przodu cała maska otwierając szeroki dostęp do przednich siedzeń. Bardzo interesujace rozwiązanie.
Po aucie przyszła kolej na wystawę p.t. „Prowadzi nas szlakami prawdy”.
Jest to zbiór zdjęć z lat 1952-1954 przedstawaiających księdza Karola Wojtyłę podczas turystycznych wędrówek z młodymi przyjaciółmi. Nieasamowite jest, że są to takie… zwykłe zdjęcia. Jest on na nich jednym z wielu. Ubrany tak jak oni, niewiele starszy, niczym się nie wyróżniający.
Zawsze mnie zastanawia czy da się uchwycić ten moment, w którym na fotografiach i w archiwach nastepuje przełom i któś zwyczjany nagle zaczyna być kimś niezwykłym? Problem pewnie w tym, że tacy ludzie w gruncie rzeczy sie nie zmieniają. To tylko wręczone im atrybuty odmieniają ich zewnętrzny wizerunek. Wtedy stają się dostrzegani przez masy. Pomyślałem też, że góry mają jakiś wyjatkowy wpływ na ludzi i ci, którzy oddają serce takim wędrówkom, nie mogą być źli.
Wieczorem odprowadziliśmy laureatkę konkursu piosenkarskiego do autobusu do Jeleniej Góry. Paulina miała jeszcze półtorej godziny do odjazdu do Krakowa. Nie było sensu już wracać do domu, więc poszliśmy na małą przekąskę i rosyjską herbatę do restauracji „Ładoga” mieszczącej się na zacumowanym u podnóża Wałów Chrobrego statku. To był jeden z tych magicznych momentów kiedy rozmowa zaczyna płynąć wartkim strumieniem sama z siebie. Nagle zorientowaliśmy się, że do odjazdu pociągu zostało dwadzieścia minut. Szybkie płacenie rachunku i jazda na dworzec. Zdążyliśmy w sam raz. Jeszcze zdążyłem uwiecznić moment jak odjeżdżał jej pociąg.
Szczecin, 13.10.2008, 11:20 LT