Ostani dzień w Vitorii. Dziś w koncu musiałem troche popracować, wszak po to tu przyjechałem. Skonczyłem jednak na tyle wcześnie, że jeszcze zdążyłem się wykąpać w cieplutkim morzu, póść na piwo do ulubionego ogródka przy promenadzie (a termometr z wielkim, elektronicznym wyświetlaczem wskazywał właśnie +36C) i załapać się na finałowe mecze plażowego futbolu. Moi faworyci, którym kibicowałem wczoraj w półfinale, bo braki techniczne nadrabiali wolą walki i pokonali lepszych 3:1, dziś już po kilku minutach przegrywali 0:4 i dopiero wtedy zaczął się normalny mecz, przegrany oczywiście przez nich 4:10. Dziewczyny grały znacznie wolniej i mniej skutecznie, ale było na czym oko zawiesić, chociaż grały w strojach normalnych, piłkarskich (tyle, że boso) w odróżnieniu od plażowych siatkarek.
Przyjemniej było kąpać się w morzu i oglądać te mecze, niż iść do restauracji, na co próbował mnie namówić nasz agent. Agent jest śmieszny, bo mówi trochę po polsku, ale ponieważ jest samoukiem i mówi tylko tyle, co usłyszy od naszych załóg, jego polskie komentarze bywają dalekie od sedna.
Przypomina mi się, jak swego czasu wybrał się z nami na spływ kajakowy niejaki Frank z Kassel. Niemiec też łapał trochę nasz język i kiedyś zagadnął naszą koleżankę, która w piękny słoneczny poranek, usiadła sobie zamyślona na przybrzeżnym kamieniu z ogromnym ładunkiem melancholii w oczach. Frank długo sobie w myslach układał, co w takiej nastrojowej chwili powiedzieć, aż wreszcie zapytał:
– Jak można siedzieć na kamieniu i być smutnym?
Ale to nic w porównaniu ze zdolnościami jezykowymi Marokańczyków. Miałem okazję zawijać tam nie raz w czasach, kiedy polskie statki odwiedzały tamte porty regularnie. Było to też w czasach, kiedy dolar u nas miał nieco inny przelicznik, a i dla Marokańczyków zakup odzieży to był znaczący wydatek. Taki rejs do Maroka był więc okazją do przeglądnięcia własnej szafy i posłania nie używanych już ciuchów do Arabów, za co z kolei można było kupić trochę mandarynek, glinianych dzbanków, czy innych egzotycznych przedmiotów.
Dla Marokańczyków każdy Polak to był Stasiu. Ledwieśmy zacumowali, a tu już zjawia się jakiś „w interesach”.
– Cześć Stasiu! Masz koszula?
– Mam.
– To pokaż.
Pokazuję więc koszulę, w której przechodziłem kilka sezonów. Nie była już pierwszej młodości, ale co tam, lepiej wymienic na kilka pomarańcz niż wyrzucić na smietnik.
– Prawie nowa. – odparł Marokańczyk.
Trochę mnie zaskoczył. Szczęka mi opadła, ale z miną zawodowego pokerzysty, nie zważając na wyblakłą od wielokrotnego prania tkaninę, natychmiast zażądałem dwa razy tyle niz zamierzałem jeszcze przed chwilą.
– Trzydzieści dirhamów
Usłyszawszy to, mój kontrahent zaczął rwać sobie włosy z głowy
– Pięć dirhamów, Stasiu.
– Dobra koszula – próbowałem sie bronić bez przekonania, spoglądając na wytarty kołnierzyk i pozaciągane nitki przy rekawach.
Arab przyjrzał się jej jeszcze raz i odparł
– Prawie nowa.
– No właśnie, prawie nowa. Trzydzieści.
Jakieś przeciągłe wycie wydobyło się z gardła zaprawionego w bojach negocjatora, po czym machnał ręką i z wyrazem w oczach jakby sprzedawał swoją matkę zaproponował:
– Siedem! Siedem dirhamów! To pawie nowa koszula!
Nastrój gorącej dyskusji udzielił się i mi, więc też złapałem się za głowę i wykrzyknąłem:
– Siedem? Za nową koszulę?
– Nie nową! Prawie nową! – ubolewał Marokańczyk.
I w tym momencie mnie olśniło. Zaprawiony w negocjacjach z Polakami, uczył sie od nich naszego języka. I nikt, wciskając mu najgorsze badziewie, nigdy nie powiedział, że jakaś rzecz jest stara, lecz zawsze, że prawie nowa. To określenie tak utkwiło w głowie owego człowieka, że był przekonany iż „prawie nowy” to zaprzeczenie „nowego”.
I to by było tyle na dziś. Muszę się sprężać bo po wizycie w kafejce internetowej i jakiejś kolacji, trzeba się jeszcze spakować i wstać rano grubo przed piątą. Mój samolot do Sao Paulo startuje o 06.20.