Wszystko było od dawna zaplanowane. Ponieważ z powodu weekendu trudno było potwierdzić przelew pieniędzy, sprzedaż i przejęcie statku zaplanowano na poniedziałek. Termin ustalono dwa tygodnie temu. Doha, stolica Kataru miała być miejscem przejęcia, natomiast Londyn wyznaczono na miejsce podpisania umowy.
Przyjechaliśmy do Dohy, by przygotować operację od strony logistycznej już kilka dni temu. W niedzielny wieczór na miejsce dotarła nasza załoga. Ponieważ statek po wyładunku wyszedł na redę, oni nocowali w hotelu i mieli dojechac razem z inspektorami w poniedziałek rano.
Tymczasem do Londynu polecieli przedstawiciele firm by podpisac umowę. Mieliśmy czekać na sygnał od nich, po czym nasza załoga miała przejąć statek od ich załogi, a nastepnie przejść szereg inspekcji. Liczylismy, że uporamy się z tym do wtorku, 3 lutego, po czym statek odpłynie w rejs do Mozambiku, a my wrócimy do domu (albo raczej do biura).
W nocy z niedzieli na poniedziałek zerwał się wiatr. Nie żaden sztorm, ot pięć w skali Beauforta, ale wystarczyło by zrobiła się spora, jak na możliwości motorówki, fala. Bliżej lądu i w samym porcie wiała dobra siódemka, więc port zamknieto. Zostaliśmy poinformowani, że załoga i inspektorzy nie przyjadą, ponieważ motorówka nie uzyskała zgody na wyjście w morze.
Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze ochłonąć gdy nadeszła informacja o obfitych opadach śniegu w Londynie, które sparaliżowały miasto. W związku z tym podpisanie umowy przełożono z poniedziałku na wtorek.
Jakoś niebiosa sprzysięgły się przeciwko nam, żeby nie przejąć dziś tego statku.
Wszystko byłoby do przełknięcia gdyby nie do pozazdroszczenia sytuacja, w jakiej znalazła się uwięziona na kei załoga. Wyjechali z hotelu o siódmej rano, by jak najszybciej dotrzeć na redę. Jednak aby dostać się na statek (i dalej podróżować do Afryki) musieli przejść odprawę graniczną na terminalu pasażerskim na jednej z kei. Kiedy się odprawili, oznajmiono im, że motorówka nie popłynie z powodu złej pogody, lecz… do hotelu wrócić już nie mogli. Formalnie bowiem opuścili już Katar, a mieli wizy upoważniające do jednokrotnego wjazdu na terytorium tego kraju. Durne prawo, ale prawo – drugi raz do Kataru wjechać nie mogli, a urzędnicy nie zamierzali robić wyjątków. Zostali uwięzieni na terenie portu. Agent, który popełnił ewidentny błąd organizując odprawę graniczną gdy komunikacja była zawieszona, teraz schował glowę w piasek i był jeszcze na tyle bezczelny by żądać gwarancji na pokrycie kosztów dostawy uwięzionym jedzenia i napojów. Oczywiście gwarancje takie otrzymał, ale wstyd pytać o takie rzeczy. Myślał, że teraz zostawimy ich bez jedzenia i picia?
Minęło już pół doby jak tam koczują i zanosi się na to, że spędzą tam całą noc, bo pogoda się nie poprawia, a agent pomimo ponagleń niczym specjalnym się nie wykazuje. Zresztą widzę, że to podobna mentalność jaką obserwowałem swego czasu w Arabii Saudyjskiej. Choćby nie wiem co się działo, na pytanie o czas otrzymuje się odpowiedź: „jak Allach pozwoli”.
Kiedyś płynęlismy do niewielkiego portu Yanbu nad Morzem Czerwonym. Położony jest on wśród raf koralowych, a do kei prowadzi wąski kanał. Byłem wtedy jeszcze chiefem i pływałem pod dowództwem greckiego kapitana. Ów biedny Grek dał się wpuścic w maliny i zgodnie zaleceniem Yanbu Port Control wpłynął naszym stutysięcznikiem w ów kanał, gdzie według podanej informcji miała spotkac nas pilotówka i holowniki. Statek jednak płynął i płynął, a pilotówki jak nie było tak nie było. Długość tego wielkiego masowca wykluczała jakiekolwiek manewry w owym wąskim przejściu. Mogliśmy płynąć jedynie przed siebie, redukując prędkość do granicy sterowności, a z radiotelefonu na coraz bardziej nerwowe pytania, kiedy pojawi się obiecany pilot i holowniki, padała niezmiennie spokojna odpowiedź, że już wypływają i dojadą do nas kiedy Allach pozwoli.
Allach pozwolił niemal na samym końcu owego kanału, kiedy juz naprawdę nie mielibyśmy żadnej możliwości manewru, ponieważ potem należało wykonać ostry zwrot, możliwy dla takiego kolosa jedynie przy pomocy holowników. Była to dobra nauczka by nie dać się zwieść, żadnym obietnicom i nie wpływać „w krzaki” dopóki nie widzi się pilotówki.
Wygląda na to, że nasi też opuszczą miejsce swojego uwięzienia dopiero gdy Allach pozwoli, bo na agenta raczej nie ma co liczyć. Swoją drogą jeszcze jeden to przykład na to, że żadne przepisy nie są w stanie przewidzieć i uwzględnić mniej lub bardziej nieprawdopodobnych scenariuszy, jakie pisze życie. Za każdym z nich powinien stać jeszcze rozsądek stosującego dane prawo. Ale gdzie dziś, w dobie drapieżnych procesów, gdzie dobry prawnik to kura znosząca złote jaja, szukać rozsądku? Tylko bezduszne i ślepe egzekwowanie paragrafów daje szansę przetrwać w tej dżungli, gdzie inni tylko czyhają na czyjeś potknięcie.
Reda Dohy, 02.02.2009, 22:35 LT