JAJCA – TEGO MI BYŁO TRZEBA.

Po powrocie z podróży sentymentalnej zdążyłem pójść do pracy do biura zaledwie na jeden dzień. Następnego dnia wcześnie rano odprowadziłem tatę na dworzec, a sam pojechałem na lotnisko. Nawet nie mieliśmy czasu, by z Aniołem dłużej nacieszyć się swoją obecnością

Leciałem do Tampy z wizytą na jeden z moich statków. Miałem popłynąć z nimi do Meksyku.

Na statku trochę inne wyzwania związane z narodowością załogi. Tym razem sto procent pochodzi z Ukrainy. Trzeba było sie przestawić, bo mimo podobieństw jednak co kraj to obyczaj. Nawet jedzenie podobne, a inne. Schodzę na śniadanie, a steward informuje, ze jest „syr i smetana”. Myslałem, że chodzi o twarożek ze smietaną i zapewne ze szczypiorkiem. Dostałem zaś na dużym talerzu łyżkę serka grani oraz obok dużą porcję ubitej smietany. Następnego dnia widząc, że niewiele jest do wyboru, wziąłem kilka plasterków żółtego sera. Kiedy już zacząłem jeść, pjawił się steward.

– Może jajca wam uwarit?

Oczywiście natychmiast zrozumiałem, że chodzi o ugotowanie kurzych jaj, a nie jakichś innych. A że jestem wielkim miłośnikiem jaj, aż mi się oczy zaświeciły. Tyle tylko, że juz jadłem ten chleb z żółtym serem, więc odparłem dzielnie, że jajca zjem jutro. Kolejnego ranka aż mi slinka ciekła na myśl o nich.

– Dawajtie pożałujstia eti jajca…

– U nas siewodnia niet jajec. U nas tort!

Myslałem, ze jeszcze się nie obudziłem. Na stole pełniącym rolę bufetu stały dwa wielkie, czekoladowe torty. To było śniadanie. Lubię łakocie, ale nie żeby zaraz w ramach głównego dania…?

– Zawtra budut jogurty, a jajca poslie zawtra – kontynuował steward.

Ależ mi było przykro, że nie zjadłem tych jajek dzień wczesniej. Z markotna miną skonsumowałem kawałek tortu i poszedłem do roboty.

Droga do Meksyku nie była taka znów daleka. Zanim doczekałem się jajec, byliśmy na miejscu. Wyładowywaliśmy na samochody przywieziony z USA złom.

  

Nie wyróżniłby się ten postój niczym szczególnym gdyby nie bliskość miasta, zachęcająca do spaceru. A że było niedzielne popołudnie, wszystkie inspekcje miałem juz akończone, a lot dopiero następnego dnia, wybrałem się na małe zwiedzanie.

Veracruz, o czym nie wiedziałem, było ponoć pierwszym miastem Ameryki. Założone przez Corteza jako ich główna baza. Świetność miasta przypominają między innymi ratusz

oraz katedra

Katedra wyraźnie już nadgryziona zębem czasu daleka jest od dopieszczonych zabytków znanych z Europy. Ascetyczne wnetrza nie tak kiedyś wyglądały. Kościół wyraźnie czasy świetności ma już za sobą. Wikary też mieszka w skromnej celi.

  

Meksyk zawsze kojarzy mi się z kafelkami, których uzywają tu z upodobaniem. Również i w Veracruz widać to choćby w zachowaniu starych nazw ulic.

Temperatura, nawet pomimo zapadającego zmierzchu robi swoje, więc z przyjemnością przysiadłem nieopodal ratusza by odpocząć nieco i poprzyglądać się okolicy popijając sok z pomarańczy oraz delektując się lodami.

Nazajutrz zaś popatrzyłem na miasto jeszcze raz z góry. I nawet statek stojacy jeszcze w porcie przez moment widziałem, zanim nie skrył się pod chmurami.

Teraz leciałem z wizytą na następny z mojej grupy statków. Samolotami linii Mexicana z przesiadką w Cancun dotarłem do Miami. To własnie mój samolot przygotowywany do lotu na lotnisku w Cancun.

Z Miami poleciałem do Port of Spain na Trynidadzie. Podróż zajęła mi niemal cały dzień. Wyjechałem ze statku o ósmej rano, a w Port of Spain wylądowałem za dwadzieścia jedenasta wieczorem. Miał tu czekać na mnie agent, by zabrać mnie na statek. Nie czekał. Nie pierwszy to raz. Czego żądać na Trynidadzie, jeśli nawet w USA agenci podchodzą do tego typu obowiązków dość swobodnie? Port of Spain, mimo, że stolica Trynidadu i Tobago, to nie taka znów metropolia. Chyba ze trzydzieści tysięcy mieszkańców. No, może trochę więcej. Lotnisko szybko się wyludniało. Wziąłem taksówkę i pojechałem szukać jakiegos hotelu. W pierwszym wszystko mieli zajęte, ale w drugim się udało. Pewenie ze względu na cenę, ponieważ trochę wydrenowała moją kieszeń.

– Śniadanie jest wliczone w cenę – poinformował mnie uprzejmie recepcjonista dając klucz do pokoju.

– No, ja myślę! Za taką cenę! – pomyslałem, lecz nie powiedziałem tego głośno, zeby nie psuć miłej atmosfery. Pokój, do którego wiozła mnie położona na zewnątrz budynku winda (jechałem na pierwsze piętro, więc nie poszalałem), wyglądał przyzwoicie. Najważniejsze zaś, że miał klimatyzację i internet.

Śniadanie serwowano na ósmym piętrze. Teraz już widoki z windy były fajniejsze, a przeszklona restauracja pozwalała kontemplować krajobraz również podczas posiłku. No właśnie. Chodzę i chodzę dookoła i… nic. Wziąłem kawałek chleba, zapiekłem w tosterze, ale nie ma widzę nic do chleba.

– Przepraszam, co jest do jedzenia na śniadanie? – zapytałem zamyśloną kelnerkę, która oparta o bar też chyba podziwiała widoki.

– Na sniadanie? – ożywiła się – Śniadanie oferujemy za darmo, wliczone w cenę pokoju, do wyboru to co widać. Można też kupić coś z karty.

– Ale co jest do wyboru w cenie pokoju? – drążyłem temat.

– To co widać, przeciez powiedziałam – usmiechnęła się i szerokim łukiem zatoczyła ręką w kierunku bufetu.

Ruch ręki nie oddawał wielkości bufetu. Był znacznie przesadzony. Podszedłem tam jeszcze raz i przyjrzałem się dokładnie. Było owo pieczywo tostowe, trzy rodzaje soków, świeże owoce i jogurty. Chyba stołowały się tam wyłącznie panie dbające o linię. Ja zaś rozejrzałem się jeszcze raz w nadziei, że coś przeoczyłem i zdesperowany wróciłem do kelnerki.

– Poproszę o kartę.

Zamówilem jajka na bekonie, dostałem do tego kilka grzanek (pani zabrała bez słowa te moje upieczone na początku, które zdążyły były wystygnąć) i dżem. No i kawę oczywiście. W ramach ceny pokoju dobrałem z bufetu świeżych owoców oraz soku i najadłem się jak panisko. Ale wstając od stolika ciągle odnosiłem wrażenie, że szczęścia do śniadań w tej podróży to ja coś nie mam.

Point Lisas, 05.06.2008; 21:00 LT

 

Komentarze