IV MEETING EX-NIEMCOWSKI

Ale nam się tradycja zrobiła. Już po raz czwarty przyjechalismy do Araba, by w jego goscinnych progach spotkać się z przyjaciólmi z dawnych, niemcowskich czasów. Jeśli nic złego albo nieoczekiwanego się nie wydarzy, to za rok spotkamy się na jubileuszowym, piątym zlocie. Zlocie, bo to prawdziwy zlot z całej Polski, od Krakowa, przez Lublin, Gdańsk, Szczecin… Nietórzy z nas wpadli tradycyjnie na kilkanascie godzin, ale to tylko świadczy o tym jak trwałe pozostały więzi, które dawno temu połączyły nas na Niemcowej.

– Jak tam u ciebie? Wszystko zgodnie z planem? – odezwał się w słuchawce głos Krystiana, kiedy podczas przesiadki w Opolu usadowiłem się w ostatnim z pociągów, którymi dane mi było jechać tego dnia.

– Tak. Jestem już w pociągu do Strzelec. Za chwilę odjeżdżamy. Będę na miejscu  o 10:08.

– Ok, to do zobaczenia. Przyjedziemy po ciebie.

Z dworca do Rybaczówki, w której mieszka Arab nie jest daleko. Nawet nie przyszło mi do głowy umawiać się na podwiezienie samochodem. Znam tych wszystkich ludzi tyle lat, ze pewne sprawy wydają się naturalne, a jednak przyjemnie zrobiło się na sercu, kiedy usłyszałem te słowa, bo z moją naturą samotnika nie oczekiwałem ich. Jeszcze bardziej wzruszyłem się, kiedy zobaczyłem, że na peronie czeka kilka osób – tyle, ile mogło wejśc do samochodu by zostawić jedno miejsce dla mnie. Ech, od razu zrobiło się niemcowsko…

Przywitanie już w domu z pozostałymi osobami, z którymi widujemy się zazwyczaj raz na rok, w Rybaczówce właśnie. A zaraz potem śniadanie. I leniwe południowe godziny przy cieście oraz kawie podanymi do stołu w ogrodzie. Ilekroć przyjeżdżam do Rybaczówki, jestem pod wrażeniem tego ogrodu, parku właściwie, z ogromnymi starymi drzewami, których pnie gęsto porasta bluszcz. Ten sam bluszcz, co wspina się na mury równie starego domu. Niesamowity klimat rodem z „Tajemniczego Ogrodu”.

Potem postanowilismy zrealizować zaproponowaną przeze mnie wycieczkę do niewielkiego krateru na stoku Góry Świętej Anny. Opowiem o tym w następnej notce, więc teraz tylko zaznaczę, że pojechaliśmy i była to fajna wyprawa. Słońce dało się nam we znaki, bo dzień był upalny, ale kąpiel, która nastąpiła potem, zrekompensowała nam wszystkie trudy.

Potem nastąpiły takie charakterystyczne leniwe godziny, kiedy jeszcze nie czas zasiadać do kolacji, więc następuje czas wyciszenia „w podgrupach”. Można napić się herbaty i pogadać w bardziej kameralnm gronie.

Mozna tez po prostu na chwilę położyc się na śpiworach i pogadać spokojnie celebrujac sjestę.

Wkrótce jednak pierogi ruskie (lepione przez całą ekipę według przepisu Krystiana dzień wcześniej) ora krystianowy bigos były gotowe i ktoś zawołał, żeby zasiadać do stołu. W ogrodzie oczywiście.

Na temat smaku potraw przyrządzanych przez Krystiana nie będę się wypowiadać, a to z tego względu, że cokolwiek bym nie napisał, to i tak będzie daleko poniżej tego na co ów mistrz kuchni wśród amatorów zasłużył. Pierogi, popijane białym winem znikły więc w oka mgnieniu, a bigos niewiele później.

W odwodzie czekały kiełbaski na ognisko. Rano jakoś dziwnie zgodnie wszyscy ustalili, że grillowanie jest niezdrowe, potrawy dalekie od ideału, kiełbasa popalona i utytłana w popiele, ale żeby nie było, że nie szanujemy tradycji to kupiliśmy… cztery kilogramy samych kiełbas.

Tymczasem jednak, syci ale nie przejedzeni, przeszliśmy do sali, w której Hrabia miał zaprezentować zdjęcia ze swojej ostatniej podrózy. Hrabia zamiast na wysspy Oceanii, co czyni zaazwyczaj, wybrał się tym razem do Etiopii. Lubię słuchać jego opowieści, które nawet jeśli są przygotowywane naprędce, spontanicznie, zawsze są uporzadkowane. Nawet jeśli jakiś slajd prowokuje do pytania, trochę odbiegającego od aktualnego wątku, to pojawia się uwaga, że o tym będzie mowa przy okazji jednego z następnych slajdów. Dzięki temu unika się chaosu skakania od tematu do tematu, przerywania wątków i.t.p.

Opowieść Hrabiego miała tym razem wyjątkową dramturgię ponieważ podczas owej podróży do Afryki nabawił się tyfusu, malarii, i paru innych chorób, z czego jedna doprowadziła do utraty przytomności wskutek czego podczas upadku wybił sobie ząb. Wszystkiemu winna była prawdopodobnie woda, którą pijał w etiposkich wioskach, ponieważ istotą wędrówek Hrabiego jest mieszkanie z tubylcami i poznawanie ich życia od podszewki. Jak widac ma to swoją cenę.

A potem już ognisko.

Ogień ma zawsze dziwnie hipnotyzującą moc. Jest to chyba rodzaj atawizmu. Przy ogniu czujemy się bezpieczniej i przy ogniu otwierają się także nasze dusze. Ciekawe, że wzrok niemal wszystkich ludzi skupionych wokół ogniska, prawie zawsze (no, może oprócz chwil konwersacji) skupiony jest na płomieniach. Mają one większą moc przyciągania niż ekran telewizora, a zarazem w odróżnieniu od telewizji nie zabijają towarzyskiego spotkania, lecz wzmacniają jego treść.

Ognisko zawsze prowokuje do śpiewania. Uwielbiam trwać zasłuchany w bogaty repertuar kolejnych utworów, z których niemal każdy kojarzy się z jakimś mniej lub bardziej odległymi w czasie wypadami. Lubię słuchać, lecz zazwyczaj wolę oszczędzić ludziom mojego zawodzenia. Pan Bóg poskąpił mi daru śpiewu, a sam pracowitością nigdy nie próbowałem Go przekonać, że popełnił błąd i tak już zostało. Nasłuchawszy się więc trochę, poszedłem porobić zdjęcia pogrążonej w ciszy na czas ogniska Rybaczówce. W nocy jest jeszcze piekniejsza niż w dzień.

A tej nocy dodatkowo doświetlał ją Księżyc.

Niebo było bezchmurne, więc nad głowami roiło się od gwiazd. Ach jaka szkoda, że nie było takiej pogody tydzien temu podczas największego natężenia Perseidów.

Wróciłem do ogniska, Posiedziałem jeszcze trochę, ale o wpół do drugiej sen zaczynał dopominac się o swoje. Opuścilem dyskretnie towarzystwo. Jeszcze przed zaśnięciem słyszałem dobiegające z oddali kolejne piosenki, ale coraz częściej dobiegały też kroki innych osób podążających do swoich śpiworów.

Położyłem się wcześniej niz inni, by wcześniej móc wstać. W niedzielne południe miałem autobus powrotny. Nie szkodziło jednak, by rano nie obejrzeć filmów Hrabiego z Niemcowej, nagrywanych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych.

Widok znajomej chatki zawsze zmiekcza serca, a już szczególnie kiedy ogląda się na filmach tamte śniadania, ogniska, parzenie herbaty, którą uwielbiałem popijać dyskutując w kuchni dopóki znad Pasma Jaworzyny nie zaczął nadciągać świt,

Dorośli, twardzi faceci milkną wtedy i siedzą zastygli jakby chcieli zatrzymać tę chwilę, pomimo, że to tylko ekran i, że wybrzmaiało już ostatnie ujęcie.

A potem jeszcze chwila przy porannej kawie, jeszcze kolejne wspólne zdjęcie na pamiątkę…

– Panowie, szybciej bo za dziewiętnaście minut odjeżdża Fistacha pociąg – poganiałem gdy Hrabia, Jarek i Mały zbyt długo dyskutowali o użyciu albo nie samowyzwalacza do owego zdjęcia.

Prosto od zdjęcia pożegnanie w locie i już siedzimy w aucie, którym Jarek i Franciszek odwiozą nas na dworzec.

Jest pociag Fistacha. Odjechał.

Czekamy na mój autobus jest także. Jarek z Franciszkiem wracają na późne, niedzielne śniadanie, a moje myśli zaczynają już biec ku kolejnej przesiadce i na wieczorny powrót do Trójmiasta.

W pociągu Poznań-Gdynia gdzieś koło Tczewa, 19.08.2013; 21:50 LT

Komentarze