Porażka. Przedwcześnie ogłosiłem triumf. Pan Ronaldo zniknął. Na osłodę została mi odbita pieczątka z odbitymi numerami jego telefonów. Żaden z nich dziś nie odpowiadał. Zamówiłem więc transport do straży pożarnej i wybrałem sie tam raz jeszcze. Otrzymałem od nich namiary na rozmaite firmy handlujące sprzętem p.poż, ale żadna z nich nie miała toporków z gumowymi uchwytami.
Nie było rady, przyszło się przeprosić z naszym zaopatrzeniowcem. Jak niepyszny wróciłem do jego biura.
– Rozumiem Dario, – poklepał mnie po ramieniu – trudno jest robić interesy w Brazylii. Ale nie martw się. Nic nie zarobię i sprzedam ci te toporki po kosztach własnych. W imię dobrej współpracy.
Chyba nie byłem zbyt przekonujący w cedzeniu przez zęby jak bardzo mu jestem wdzięczny. Czekałem na wyrok w postaci ceny.
– Sto trzydzieści sześć dolarów za sztukę. Musimy je dowieźć samolotem z Sao Paulo, bo w Rio nie ma.
– Jasne, rozumiem.
Mogę sie pocieszyć, że sto trzydzieści sześć dolarów to nie dwieście dwadzieścia. Coś więc utargowałem. Dostałem jednak wiadomość, że nasz shipchandler w Holandii oferuje je po 14 euro za sztukę. Problem w tym, ze trzeba dowieźć je do Brazylii, a ja jak na złość potrzebuję ich już jutro.
Trudno, przepłacimy.
A osłodę wybrałem się z naszymi współpracownikami na kolację do knajpki tuż przy plaży Ipanema, najmodniejszej obecnie w Rio. Plaża jest bardzo ładna, szeroka z drobniutkim białym piaskiem i wielkimi falami przyboju. Knajpka tez była fajna, a pobyt na swiezym powietrzu o temperaturze +24˚C bardzo przyjemny. Towarzystwo było całkowicie międzynarodowe: Holender, Anglik, Brazylijczyk i Polak. Mielismy juz dość wiecznego chiurrasco, więc tym razem poszliśmy na zwykłą pizzę. Mi szczególnie smakowała taka z pewnym gatunkiem brazylijskiego sera. Za to rozczarowałem się pieczarkami, które serwowano na pizzy w postaci białej, nielmal surowej, prosto z konserwy.
Zdziwiła mnie trochę moc caipirinhi (w domu przyrządzałbsem słabszą), po której trochę zaszumiało mi w głowie. Holender przy okazji zarekomendował Anglikowi polskiego „wściekłego psa”.
Po kolacji zaś udalismy się na długi spacer brzegiem Ipanemy, przyglądając sie po drodze licznym grupom grającym w futbol i siatkówkę na rozsianych po całej okolicy boiskach oswietlonych intensywnie reflektorami. Te niezliczone boiska pełne każdego dnia to jest to, czego Brazylijczykom bardzo zazdroszczę. I wcale sie nie dziwię, że są potęgą w tych dyscyplinach sportu.
A jutro, cóż, nic. Już dziś wiadomo, że nic się nie wydarzy. Nawet żadne spotkanie nie jest zaplanowane. Zniknęłiśmy z pierwszych stron gazet i sprawy zaczynają iść swoim, bardzo powolnym, jak to w urzędach, rytmem.
Rio de Janeiro, 19.08.2005