ILE WAŻY KOŃ TROJAŃSKI?

  

Po Nowym Roku uświadomiłem sobie, że już dość dawno nie zasiadałem w kinowym fotelu. Skuszony opowieściami kolegów z pracy zdecydowałem się czym prędzej pójść na najnowszą komedię Juliusza Machulskiego, obejrzenie której zresztą i tak miałem w planach.

Film „Ile waży koń trojański?” przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Nie powiem, oglądało się przyjemnie, lecz daleki byłem od entuzjazmu, z jakim relacjonowali go koledzy. I te ambiwalentne uczucia towarzyszyły mi przez cały czas projekcji. Najpiękniej wspominam wspartą na moim ramieniu głowę Anioła i jej dłoń w mojej dłoni.

Pomysł z przeniesieniem głównej bohaterki w przeszłość nie jest w kinie nowy. Znany chociażby z hollywoodzkiego „Peggy Sue wyszła za mąż” czy z serii kasowych hitów „Powrót do przyszłości”. Nie problem jednak we wtórności. Juliusz Machulski nie raz pokazał, ze znakomicie czuje się takich właśnie „odgrzewanych” daniach. „Vabanki” to przecież niemiłosiernie wyeksploatowana przez kino komedia przebieranek i historyjek o napadach na bank. A przecież jak zostały wyreżyserowane! A „Seksmisja”?  – walka płci to też przecież nic nowego, tymczasem powstała prawdziwa perełka w tym gatunku. Machulski ma zresztą niezwykły dar traktowania swojego zawodu i serio i z przymrużeniem oka zarazem. Widać, że sam swietnie bawi się tym co robi, opowiadając tym samym swoje historie z porywającą lekkością, dzięki której widz szybko zapomina gdzie się znajduje, pochłonięty bez reszty akcją filmu.

„Koń…” jest filmem poprawnym. Zrealizowane przez kogoś innego być może zdobyłby moje uznanie, lecz od Julusza Machulskiego spodziewałem się czegoś więcej. Sorry, ale reżyser sam ustawił poprzeczkę bardzo wysoko, a nawet najwięksi mistrzowie nie zawsze biją rekordy.

Pomysł z przeniesieniem Zosi (głównej bohaterki) w czasy komuny był kuszący i wydawać się mógł tematem samograjem. Tyle tylko, że ten teren zaanektował kiedyś skutecznie niedościgły Stanisław Bareja. Robić komedię o komunie, to rzucić rękawicę mistrzowi opowieści o absurdach realnego socjalizmu. Bareja zapewne długo jeszcze nie pozwoli się zepchnąć z piedestału, ale też tym razem Machulskiemu nawet nie udało się doskoczyć do cokołu.

Historia Zosi przeniesionej nagle do roku 1987, do świata w którym nie istniały telefony komórkowe, karta kredytowa była widywana jedynie na zagranicznych filmach, a w hotelach nie przyjmowano gości posiadających miejscowy meldunek, wielkich salw smiechu nie wywołuje. Bo też nie są to sceny zaskakujące, powodujące gwałtowne zwroty akcji albo przynajmniej powodujące gwałtowne wahania napięcia. Zamiast tego mamy powtarzające się za każdym razem zdziwienie bohaterki, co gorsza podkreslane wraz z rozwojem akcji monologami typu „ach zapomniałam, że jestescie tacy zacofani”. Maniera królująca w telenowelach, gdzie teksty typu „Dzień dobry, widzę, że gotujesz obiad” to chleb powszedni. Reżyser najwyraźniej samzapędził się w kozi róg, wyruszając na teren kuszący łatwym sukcesem. Tak łatwym, że wyruszył tam bez należytego przygotowania i w efekcie bardzo szybko wyczerpały mu się pomysły jak tę żyłę złota nadgryźć. W tej sytuacji do najśmieszniejszych należy zabawna, lecz bardzo epizodyczna scenka z maleńkim chłopczykiem pędzącym po deptaku autkiem na pedały, który powstrzymany przez panie i pouczony, ze może sobie zrobić krzywdę, poproszony o podanie imienia przedstawia się

– Nazywam się Robert Kubica i jestem z Krakowa.

Kiedyś w filmie „Lata dwudzieste, lata trzydzieste” Irena Kwiatkowska w roli aktorki na castingu do kabaretu zachwalała producentom swój monolog, zapewniając, że nie będzie on wywoływać drobnych uśmiechów i oklasków „klapu-klapu”, lecz salwę śmiechu „buach buach buach” na widowni oraz burze braw. Niestety, humor „Konia trojańskiego” należy do tego pierwszego gatunku. Szkoda, bo wystarczy przypomnieć sobie, jak wspaniale bawił się ten sam reżyser osadzając w czasach wczesnej komuny akcję komedii „Deja vu”.

Gdyby odcedzić od zabawy wycieczką w czas komuny wątek miłosny (jest to wszak komedia romantyczna), to z nim reżyser poradził sobie znacznie lepiej. Jeśli coś budzi śmiech na tym filmie, to przede wszystkim owa historia ponadczasowa. W dużej mierze dzięki brawurowej kreacji Roberta Więckiewicza w roli beznadziejnego męża, Darka, oraz pełnych ciepła Danuty Szaflarskiej jako pogodnej babci i Sylwii Florek jako rezolutnej Florki. Tyle tylko, że historia dość banalna (ja go kocham, on o tym jeszcze nie wie, a nie jestem w stanie zwrócić na siebie jego uwagi), choć dobrze się ogląda to jest jedynie poprawna warsztatowo i raczej jako kamień milowy naszej kinematografii przywoływana nie będzie.

Kiedy już pojawiły się napisy końcowe a z nimi dedykacja „mojemu ojcu”, przypomniałem sobie niedawną smierć Machulskiego seniora. Na pewno schyłek życia ukochanej osoby miał wpływ na psychikę twórcy filmu. Przez cały czas, nie pamietając o tym fakcie, odnosiłem wrażenie, że to inny film – nie tyle zwariowana komedia, co sentymentalna podróż w czasy młodości.

Pomimo mieszanych uczuć nie odradzam obejrzenia tego filmu. Jest to jakiś pomysł na miłe spędzenie mroźnego popołudnia albo wieczoru. Jeżeli jednak waży się kilkanaście złotych z myślą by wyłuskać z repertuaru obraz aktualnie najlepszy to… warto się zastanowić.

Gdynia, 07.01.2009; 00:20 LT

Komentarze