II MEETING EX-NIEMCOWSKI (1)

Minął rok od naszego pierwszego spotkania – ludzi, którzy spędzali kiedyś wspólnie wolny czas na Niemcowej. I już na koniec tamtego meetingu postanowiliśmy, że nastepnym sezonie również zorganizujemy zjazd. Tym bardziej, że gościnność Araba po pierwszym spotkaniu nie ostygła ani trochę. Trzeba było jedynie wybrac termin, czym z kolei zajął się Hrabia rozsyłając specjalną ankietę. Z niej to wynikło, że najodpowiedniejszym terminem będzie weekend 23-25 lipca.

W pracy jak zwykle. Ciężko się wyrwać o czasie. Akurat w piątkowe popołudnie zbiegło się mnóstwo spraw, więc zamiast o dziewiętnastej, zjawiłem się u Krystiana i Doroty półtorej godziny później. Zanim dopakowali do samochodu swoje rzeczy zrobiła się dwudziesta pierwsza. Ruszyliśmy z Gdańska na południe.

Pogoda nam nie sprzyjała. Po długotrwałych upałach nadeszły ulewne deszcze, które nękały nas przez większą część drogi. Kiedy jednak nastał świt, dwujęzyczne nazwy miejscowości potwierdziły, że znajdujemy się na opolszczyźnie, prawie u kresu drogi.

II Meeting 33

Pietraszów to Petershof, Dobrodzień to Guttentag, a Kocury – Kotzuren. Przy tej ostatniej nazwie od razu przypomniał mi się trzeci bodajże Spływ Walectwa Niemcowskiego z 1985 roku, kiedy to brodzący w wodzie Fistach, zaatakowany przez pijawki ostrzegał polsko-niemieckie towarzystwo okrzykiem „Achtung! Pijawken!”. To, że Fistach będzie na tegorocznym spotkaniu dowiedizałem się dopiero w aucie, gdzieś koło Torunia, kiedy Arab i reszta towarzystwa (które miało bliżej do celu) dzwonili do nas, by dowiedzieć się, czy mają czekać przy nocnym ognisku? Nie było sensu, bo musieliby czekać chyba do śniadania.

Arab i Fistach przywitali nas przed szóstą, ale po krótkiej konwersacji postanowilismy złapać jeszcze trochę snu zanim obudzą się pozostali. Najważniejsze przecież by być w formie wieczorem. Przyłożyłem głowę do poduszki tylko na chwilę i wydawało mi się, że śpię czujnie jak zając po miedzą, lecz jak tylko otworzyłem oczy, dowiedziałem się, że oprócz przeraźliwego chrapania, przez dobrych kilka minut krzyczałem „men! men! men!”. Koledzy nie budzili mnie obawiając się, że być może właśnie ratuję kogoś we śnie i ich nieprzemyślane wyrwanie mnie na jawę sprawiłoby, iż ten ktoś się utopi.

Aby nie wypaść z wprawy, całą grupą, a raczej męską jej częścią ruszyliśmy na poranną kąpiel. Żeby było sprawiedliwie, damska część również się nie nudziła, przygotowując śniadanie. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale chyba nigdy nie trafił mi się turystyczny wyjazd, na którym spontaniczny podział ról wyglądałby na odwrót.

Kiedy już najedliśmy się do syta, a wskazówki zegarów minęły południe, padlo pytanie co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Tak się bowiem złożyło, że atelier, które słuzy nam jako miejsce rozmaitych prezentacji, miało byc dostępne dopiero około dziewiętnastej.

Wybraliśmy się więc na spacer po Strzelcach Opolskich.

Najpierw weszliśmy na wieżę miejscowego ratusza. Wstęp był darmowy, co w dzisiejszych czasach jest ewenementem. Z góry oglądalismy panorame miasta.

II Meeting 03

Nad okolicą zdecydowanie dominowała sylwetka kościoła p.w. Św. Wawrzyńca. Zastąpił on stary i zbyt mały kosciół farny wybudowany kilka wieków wcześniej. Pozostałości tamtego wraz z fragmentem miejskich murów można obejrzeć tuz obok wejścia do obecnej światyni, wybudowanej w stylu neobarokowym nieco ponad sto lat temu.

II Meeting 02

Po przeciwnej stronie uwagę przykuwają ruiny Zamku Książęcego i rozciągający się za nimi park. Zamek, jak wiele innych zabytków na naszej ziemi, nie przetrwał II Wojny Światowej. Tyle tylko, że jego zagłada nastąpiła nie w wyniku bezpośrednich działań wojennych związanych z przejsciem frontu. Rozprawiły się z nim tyłowe oddziały Armii Czerwonej przy okazji palenia i grabienia miasta.

II Meeting 01

Po zejściu na dół obejrzeliśmy spiżową figurę średniowiecznego strzelca – myśliwca. Od 1929 roku, kiedy na zlecenie ówczesnego magistratu została odlana i ustawiona w tym miejscu, jest symbolem miasta, które swoją nazwę według jednej z wersji zawdzięcza strzelcom książęcym (myśliwym), zamieszkującym tę okolicę i towarzyszącym w polowaniach kolejnym księciom opolskim.

II Meeting 04

To było miejsce w sam raz na pamiatkową fortografię uczestników meetingu.

II Meeting 05

Potem zwiedziliśmy wnętrza wspomnianego juz kościoła Św. Wawrzyńca. Większość jego wyposażenia pochodzi ze starego kościoła, który przed opuszczeniem utrzymany był w stylu barokowym. Główny ołtarz na przykład został wykonany na początku XVIII wieku przez niejakiego Jana Königa z Wrocławia.

II Meeting 07

Zakrawa na cud, że bryła kościoła jak i jego wnętrza przetrwały owo bezsensowne niszczenie wkraczających za frontem sołdatów.

II Meeting 08

II Meeting 06

Kiedy już się naoglądaliśmy, zrobilismy krótki popas w położonej po sąsiedzku restauracji „Browar”, ulokowanej w odrestaurowanym budynku dawnej fabryki (browaru?). Trzeba przyznać, że przeżywający drugą młodość obiekt prezentuje się okazale zarówno na zewnątrz jak i w środku. Jedynie malowidła, socrealistyczne w formie i trudno powiedzieć jakie w treści (czego tam nie ma? I wojowie piastowscy, i traktory, i przedstawiciele rozmaitych zawodów, i wieża Eiffla) stanowią wyraźny dysonans. Chociaż w ten temtyczny groch z kapustą i natłok detali pozwala gościom zająć się odkrywaniem coraz to nowych szczegółów, dzięki czemu nie dłuży się czas oczekiwania na zamówioną potrawę

II Meeting 09

W parku za ruinami podziwialismy przede wszystkim piękny starodrzew.

II Meeting 34

Kiedy wróciliśmy do domu, dochodziła siedemnasta. W sam raz, aby trochę się zdrzemnąć, a potem zjeść obiad. Były też telefony do Belmonda, ostatniego z zapowiedzianych uczestników spotkania, który jednak dopiero o szesanastej wyjechał ze Szczecina. Po dziewiętnastej ropoczęła się t.zw. część artystyczna. Na początek obejrzeliśmy roboczą wersję filmu Franciszka p.t. „Wariat z garbem”. To cyfrowa wersja filmu nakręconego na Niemcowej kamerą 8 mm w bodajże 1978 roku. Ta nowa wersja stanowi swoisty kolaż tamtych migawek, fotografii oraz oryginalnego dźwięku (piosenki z akompaniamentem gitary, nagrywane też na Niemcowej mikrofonem na prościutki magnetofon kasetowy). Mój Boże, dopiero teraz widać, jak ogromną drogę przeszliśmy przez minione trzydzieści lat. Jakość zdjęć na owej taśmie filmowej, zdobywanej w owych czasach w niemałym trudzie i będącej synonimem wyższego stopnia wtajemniczenia w stosunku do ludzi, którzy aparatami marki smiena (albo w wersji profesjonalnej „zenit”) robili fotografie, jest pod wzgledem technicznym daleko w tyle od najprostszych filmików wykonywanych obecnie masowo telefonami komórkowymi. Podobnie dźwięk, przytłumiony i niewyraźny, zapisywany na taśmach podczas specjalnych sesji, nijak się ma do cyfrowej jakości zapisów na dyktafonach przeciętnych komórek. Ale za to jaki ładunek emocjonalny niósł ów film! Właśnie w takiej, niezwykle prymitywnej jak na dzisiejsze standardy wersji. Myślę, że nawet gdyby istniała możliwość wykonania idealnie czystego, doskonałego zapisu obrazu i dźwięku po latach, i tak dla osiągnięcia zamierzonego efektu należałoby go nieco postarzeć. To przecież tak, jakby ktoś chciał puśćić dzieła Chaplina w 3D i w kolorze. Należeliśmy do tamtej Niemcowej i taka już zostanie w naszych sercach.

Więcej nie napiszę, bo i pora zbierać się do pracy, i wykorzystałem limit pamięci na jeden wpis. Reszta więc w następnym odcinku.

Gdynia, 28.07.2010, 08:10 LT

Komentarze