Pierwsze zdziwienie to mnóstwo pustych foteli w kinowej sali. Co prawda nie był to weekend, ale kto mówi, że czwartkowy wieczór to zła pora na oglądanie filmu na dużym ekranie? Film na dodatek był premierowy, o ile można za taki uznać pierwszy tydzień dystrybucji.
Drugie zaskoczenie to tematyka. Przyznam, że do kina poszedłem trochę w ciemno, bez przygotowania. Ot, tytuł „Idealne matki” mnie skusił.
Oryginalny tytuł, „Two mothers” jest bardziej banalny. Wydaje mi się, że nielubiana przez ogół zmiana tytułu przez dystrybutora, w tym przypadku była bardzo trafiona i lepiej oddaje treść obrazu.
Tytułowe bohaterki poznajemy kiedy jako małe dziewczynki bawią się na przepięknej plaży gdzieś w Australii. Dorastają, rodzą synów, a ich życie wciąż toczy się nad brzegiem oceanu. Widzimy jak opalają się pilnując coraz to starszych chłopców szalejących w wodzie.
Wcale nie dziwię im się, że nie chciały ruszac się stamtąd w świat. Mało kto chciałby opuścić taki rajski zakątek.
Tyle tylko, że wszystko w życiu ma swoją cenę. Roz robi pierwszy krok ku rozstaniu, gdy bez entuzjazmu przyjmuje decyzję męża o wyjeździe do pracy do metropolii. Długo się starłą o tę posadę. Dorastający syn miałby świetne możliwości studiowania. Wystrczy tylko pojechać razem. Harold jednak ze smutkiem oraz irytacją stwierdza, że jego żonie bardziej chyba zależy na przyjaciółce niż na nim samym. Wyjeżdża sam. Przyjaciółki zostają na owej rajskiej plaży praktycznie same, z chłopakami. Same, bo mąż Lil nie zyje od lat.
Kiedy oglada się swobodne zachowanie matek oraz ich synów, bardziej przypominających relacje koleżeńskie niż rodzicielsko-dziecięce, instynktownie wyczuwa się, że coś musi się wydarzyć, że matki nie mogą być tak po prostu kumpelkami swoich synów…
No i wydarza się. Któregoś wieczoru, przy sprzyjających okolicznościach Ian, syn Lil, kocha się z Roz, matką Toma. Pozostaje tylko czekać na rewanż, czyli akt miłosny Toma z Lil. Oczywiście dochodzi do niego, lecz nic nie jest tak proste i symetryczne jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. To jest chyba najlepiej odegrany fragment filmu. Bardo realistycznie oddający emocje bohaterów, ich lęki gdy przekroczyli granicę tabu i świadomość, że potem już nic nie będzie takie jak dawniej.
Nie mogę opisywać dalej treści, ponieważ zepsułbym całą przyjemność oglądania tego filmu. Kusiło mnie by wspomnieć o Edypie, ale przecież to nie jest kalka historii Edypa. Przecież ci dwudziestolatkowie nie kochają się w swoich własnych matkach i nie z nimi sypiają, lecz z było nie było, obcymi genetycznie kobietami. Wciągająca była obserwacja zachowań owych idealnych matek, z których każda chciałaby zapewne, aby jej syn wybrał na życiową partnerkę jakąś piękną rówieśniczkę niż piekną co prawda, lecz mogącą być jego matką mocno dojrzałą kobietę, a zarazem każda z nich gotowa jest akceptować ów związek ze względu na głęboką przyjaźń je łączącą i symetrię układu. Akceptują tę sytuację tak długo, jak długo ich synowie są z nimi szczęśliwi.
Niezwykły to układ kiedy nagle role się odmieniają i chłopcy do niedawna maszerujący za ręce z mamusiami, jako młodzi mężczyźni nagle zamieniają się miejscami. A jednak cos z układu matka – syn pozostaje, bo kedy matki uznają, że koniec, basta, to synowie w zasadzie nie mają nic do powiedzenia. Majstersztykiem, chociaż rodem z melodramatu jest fragment, kiedy Lil czuje iż właśnie nadszedł ten czas, kiedy Tom znajdzie sobie młodszą kochankę i zapewne ją poślubi. Chłopcy wciąż bujają w obłokach pełni namiętności, ale one przeżyły już trochę i wiele o życiu wiedzą. Nie potrzebują słów ani zaklęć. Czują. Wystrczy jeden gest, spojrzenie…
Smakować tę historię i odkrywać kolejne niuanse można na wiele sposobów. To prawdziwa uczta dla ducha, a pewnie i kopalnia tematów dla psychologów. Film jest moim zdaniem zrealizowany perfekcyjnie pod względem psychologicznym i z pewnoscią jest jednym z ciekaszych obrazów mijającego sezonu, a perełką wakacyjnego repertuaru na pewno. Trzeba tylko się spieszyć, bo przy tej frekwencji na pewno nie zagrzeje na ekranach tyle czasu co „Kac Vegas ileś tam”.
No dobrze, żeby nie było, że wszystko takie idealne, to skrytykuję, że Naomi Watts oraz Robin Wright od matek małych chłopców, po bacie uroczych wnuczek prawie się nie starzeją. Czy w tej roli, czy w tamtej wyglądają tak samo atrakcyjnie. No ale czy wypada narzekać na ucztę dla oczu?
Cieszę się, że coraz częściej na nasze ekrany powraca kino nieamerykańskie. Od początku czuje się, że film biegnie nieco innym torem niż hollywoodzki schemat, chociaż akurat w tym przypadku trudno mówić o schemacie, bo temat sam w sobie jest rzadkością.
Gorąco polecam jako pomysł na letni wieczór najpierw dla przyjemności oglądania, a potem do długiej, nocnej dyskusji.
Gdańsk, 02.07.2013; 00:20 LT