HI-WAY

              

Na ten film czekałem od dawna. Billboardy, zwiastuny… Kabaret „Mumio” polubiłem jeszcze w epoce „przedplusowej”, a późniejsze perełki spotów reklamowych tylko moją sympatię umocniły. Zastanawiałem się jaki bedzie film twórców kabaretowych. Jeżeli taki, jak filmy stworzone przez ekipę byłego kabaretu „Potem”, to mogło być całkiem fajnie.

Początkowe sceny poszukiwania drogi kazały mi sądzić, że bedzie to film paradokumentalny, grany siłami nieswiadomych naturszczyków, techniką zblizoną do ukrytej kamery. Okazało się, że nie, więc skojarzenia natychmiast poszybowały ku „Rejsowi” Piwowskiego, gdzie i klimat był podobny i twarze równie charakterystyczne. Gdyby porównać niektóre wątki obydwu tych obrazów, okazałoby się, że jako społeczeństwo przez te ponad trzydzieści lat zmieniliśmy sie bardzo niewiele. „Rejs” jednak, jako film, jest bardziej spójny, kreci się wokół jakiejś luźno zawiązanej fabuły. „Hi-way” fabuły jest pozbawiony praktycznie zupełnie. To zlepek rozmaitych dziwacznych historii, które łączy jedynie to, że wylęgły się w głowie gamonia, któremu los pozwolił próbować robic filmy. Próbować, bo tak na dobra sprawę nie wiemy czy jakikolwiek film powstanie. Prawdopodobnie nie, tak jak normalnym filmem nie jest także łamiący wszelkie święte reguły kina „Hi-way”. Dla mnie jest to hołd złożony naszemu polskiemu gadulstwu i domorosłym pomysłom na sukcesy gospodarcze, zrobienie szeroko pojetej kariery, uzdrowienie słuzby zdrowia i wiele innych. Nasze „złote recepty”, tak złote, ze aż dziwimy się, że ci durnie na to nie wpadli są dowodem na błyskotliwość naszych umysłów, które marnują się każdego dnia w nielubianej pracy, bo niefortunny zbieg okoliczności (wiadomo, biednemu wiatr zawsze w oczy) pozbawił nas mozliwości wykreowania i wcielenia w życie naszych przemysleń. Dopiero gdy los niespodziewanie daje nam do ręki narzędzia, często stajemy się nawiedzonymi… błaznami, jak te fajtłapy z kamerą.

Wystarczy popatrzeć na Sejm, na rozmaite spory polityczne, ale też i na swoje malutkie podwórko. Przyznam, że jestem świadkiem takiego naprawiania świata dość często, a (tu biję się w piersi) maczałem też dość mocno palce w społecznej działalności na rzecz Szczecina w organizacji założonej spontanicznie przez internautów, która przyniosła nam jedynie nauczkę, że nie wszystko jest proste jak się wydaje stojąc z boku, oraz żal i wstyd bo pomysłów mielismy tyle i równie wybujałych co bohaterowie scenariuszów hipotetycznych filmów. I też niewiele z tego wyszło.

Oczywiście to jest moja na prywatny użytek, grafomańska interpretacja. O czym jest ten film, obawiam się, że nie wiedzą nawet jego autorzy. Pewnie dlatego napisano na plakacie, ze trzeba obejrzec go dwa do trzech razy. Na pewno jednak przy produkcji bawili się nieźle. I ja w kinie również nieźle się ubawiłem. Tyle tylko, ze kładę się spać w kompletnej nieświadomości, czy był to śmiech głęboki, inteligentny, czy też t.zw. pustośmiech. Męczy mnie to, bo już Tytus de Zoo stwierdził dawno temu, że „śmiech dla śmiechu to tylko niepotrzebna strata chichotów”

Gdynia, 16.05.2006, 23:50 LT

Komentarze