Statek miał przypłynąć do Masan dopiero o piętnastej, a ponieważ doba hotelowa kończyła się w południe, zostawiliśmy walizki w recepcji i poszliśmy na spacer.
Masan nie wydaje się być zbyt ciekawym architektonicznie miastem. Większość zabudowy centrum, której dane nam było oglądać to chaotycznie ustawiane klocki bez jakiejkolwiek spójnej myśli.
I nie zapisałby sie ten spacer niczym szczególnym gdyby nie buddyjska świątynia na uboczu, na której pusty dziedziniec weszliśmy z ciekawości.
Na owym dziedzińcu stało kilka kamiennych figur, wisiał namalowany plan jakiegoś klasztoru z wielką figura Buddy, którą rad bym zobaczyć, lecz nigdzie nie było widać wejścia. A może tamten plan nie dotyczył miejsca, w którym się znajdowaliśmy? Trudno powiedzieć, bowiem wszystkie napisy były w języku koreańskim. Znów poczułem na własnej skórze jak ciężki musi być los analfabety.
– Wejdźmy do środka – zaproponowałem mojemu koledze.
– No coś ty! – zaprotestował ostro.
– Nie bój się. To nie islam. Nie wyrzucą nas. Trzeba tylko zdjąć buty.
Usłyszawszy zapewne naszą rozmowę, ze świątyni wyszła kobieta i zaczęła się nam przyglądać z ciekawością. Zapytałem na migi czy możemy wejść do środka. Ukłoniła się, składając dłonie, po czym wykonała zapraszający ruch ręką. Zdjęliśmy buty i po chwili zanurzyliśmy się w pełnym tajemnic świecie.
Świątynia była prawdopodobnie dość nowa, albo niedawno gruntownie odnowiona, ponieważ wszystko tam wyglądało bardzo świeżo. Moją uwagę zwrócił pięknie malowany sufit, a także setki maleńkich, jednakowych figurek z lampkami przed każdą i karteczkami z napisami po koreańsku. Niestety, moja wiedza o buddyźmie jest prawie zerowa więc nie byłem w stanie ani ich zidentyfikować ani domysleć się jaki jest ich cel. Może owe karteczki i lampki to jakieś modlitewne intencje? Nie wiedziałem też, kim są największe postacie – na głównym ołtarzu oraz na bocznych. Njbardziej jednak zainteresowała mnie płaskorzeźba przedstawiająca grupę świętych (?), która jednak nie wyglądała na nastawionych przychylnie.
Niemal wszystkie twarze wyrażały gniew, a tylko grupa muzykantów w ostatnim rzędzie zdawała się być zajęta grą rezerwując dla siebie rolę tła. I anioł (?), który nie tyle wyrażał gniew, co z lekkim przejęciem zwiastował nadejście groźnie wyglądającego orszaku.
Miałem dziwne skojarzenie tej sceny z Apokalipsą Św. Jana. Tam też był groźny dla zatwardziałych grzeszników Bóg, otoczony orszakiem starców i był anioł zapowiadający kolejne „biada”. Ten niby-anioł z płaskorzeźby jest bardzo podobny do aniołów ze starych rysunków chrześcijańskich. Było coś strasznego w tej płaskorzeźbie, jakaś tajemnica i groza niczym na obrazach Bosha. Długo przyglądałem się detalom, a potem w skupieniu opusciliśmy świątynię.
Byliśmy sami. Wokół panowała taka cisza, że nie chciało się jej zakłócać nawet szeptem. Kiedy zakładaliśmy buty, pojawił się jakis mężczyzna, który ręką pokazał na sąsiedni domek i pokazał na migi gest picia, wypowiadając angielskie słowo:
– Tea.
Przestałem zakładać buty.
– Wejdziemy? – zapytałem kolegę.
– Eeee, lepiej nie. Chodźmy już.
Zacząłem więc wiązać sznurowadła. Kiedy się wyprostowałem i przed wyjściem rzuciłem raz jeszcze okiem na plan owego klasztoru, z domku wyszła kobieta. Kłaniając się wykonywała zapraszający ruch ręką, powtarzając to samo słowo:
– Tea! Tea.
– Chodźmy tam. Wyraźnie nas zapraszają. – przekonywałem mojego towarzysza.
– Teraz to tym bardziej nie wypada. Pomyślą, że nie poszliśmy kiedy facet nas zapraszał i dopiero na widok kobiety się zdecydowaliśmy – ripostował on.
– Eee tam! Gadanie! Idziemy! – zadecydowałem i ruszyłem w kieunku domku.
W drzwiach znów trzeba było zdjąć buty.
– To po to żesmy przed chwilą je sznurowali? – nie krył niezadowolenia mój kolega. Lecz pomstować zaczął dopiero kiedy weszliśmy do środka. W środku bowiem na podłodze rozłożone były maty, na których należało usiąść z nogami skrzyżowanymi. U nas mówi się na to „po turecku”. Kolega jęknął jakby dentysta zamierzał mu usunąć bez znieczulenia ząb mądrości. Nie dalej jak godzinę wcześniej opowiadał mi bowiem podczas spaceru katusze jakie przeżywał w jakiejś koreańskiej restauracji gdzie siedziało się po turecku przy niziutkich stolikach.
– Myślałem, że zdesperowany dół w podłodze piętami wykopię! – podsumował wtedy swoje męki.
Teraz jednak pomstował jedynie pod nosem, bo przy niziutkim stole siedział najprawdziwszy mnich, który z uśmiechem zapraszał nas, byśmy usiedli obok. Zacząłem odwzajemniać ukłony ze złożonymi rękami, a kiedy postękując i pomagając sobie rękami ułozyliśmy nogi „po turecku”, rozpoczęła się kurtuazyjna rozmowa. Mnich niestety po angielsku znał bardzo nieiwele słów. My zaś po koreańsku ani jednego. Nie była to więc szczególnie głęboka dyskusja. Mnich częstując nas chińską herbatą, zapytał skąd jesteśmy.
– From Poland.
– A! Poland! Warszawa!
Tak właśnie powiedział. Nie Warsaw, lecz Warszawa.
– Hungary! – dodał potem, wykonując ruch ręką jakby chcąc pokazać, że Węgry leżą blisko Polski.
– Czech Republic – dodałem bez namysłu
– Slovakia – dorzucił mój kolega
Minich pokiwał głową ze zrozumieniem i zwrócił się do pozostałych, trzymających się na uboczu Koreańczyków (tych dwojga, którzy nas zapraszali i jeszcze jednej kobiety) w swojej mowie ojczystej, z której rozumieliśmy powtarzające się co chwilę słowo „Hungary”.
– Chyba zrobił z nas Węgrów – stwierdził mój kolega.
– Chyba tak – zgodziłem się z nim i zacząłem wyprowadzać mnicha z błędu możliwie najprostszymi słowami.
– No Hungary! – kręciłem głową – We are from Poland! Warszawa! – pokazywałem na nas i wyraźnie oraz powoli wymawiałem słowo Warszawa.
– Yes! Poland! – usmiechnął się mnich. Potem zaś znów coś zaczął mówic po koreańsku do swoich i znów zrozumieliśmy jedynie „Hungary”. Może mówił, że nie jesteśmy Węgrami?
Potem mnich opłukał nasze czarki i dla odmiany nalał herbaty koreańskiej. Wiem bo najpierw powiedział nam po angielsku „china tea”, a teraz z nieukrywaną dumą oznajmił: „korean tea”.
– Very good! – powiedziałem po pierwszym łyku i gospodarze wyraźnie się ucieszyli. Jescze bardziej mnich ucieszył się kiedy wskazałem ręką świątynię i powiedziałem:
– Beautifull.
Mnich natychmiast przetłumaczył to pozostałym na koreański, którzy zareagowali bardzo żywo, uśmiechając się i kłaniając. Ukłoniliśmy się i my.
– Me no speak English. – stwierdził ze lekkim smutkiem mnich.
– We no speak Korean – odpowiedziałem, by nie było mu przykro.
Rozesmialiśmy się wszyscy. Taka rozmowa trwała jeszce kilka minut, po czym, dopiwszy ostatni łyk herbaty odstawiliśmy czarki i zaczęliśmy się żegnać. Zapytałem jeszcze czy mogę zrobic zdjęcie. Minich zrozumiał słowo „photo” i zgodził się chętnie.
A potem wymieniając po kilkakroć ukłony opuściliśmy gościnne progi. Zeszliśmy krótką ścieżką w dół i po chwili znów bylismy na ruchliwej ulicy, w zupełnie innym świecie.
Morze Żółte, 01.03.2007; 20:05 LT