HERBATA

We wczorajszym komencie Drexler wspomniała o herbacie…

Ta szklanka albo kubek gorącego napoju, kosztujący przecietnie kilkadziesiąt groszy, posiada ogromną wartość w kształtowaniu stosunków międzyludzkich, i to tych najbardziej delikatnych, bezcennych jak zwykło się powtrarzać w serii popularnych reklam.

Nie pamiętam już kiedy po raz pierwszy doceniłem wartość herbaty. Myślę jednak, że stało się to dość późno. Chyba w czasach licealnych. Po pierwsze dlatego, ze do świadomego picia herbaty trzeba po prostu dojrzeć, a po drugie, że ów kubek docenia się szczególnie podczas powrotów do domu. A przecież dopiero pod koniec liceum zaczęły się  dłuższe wypady.

Niemcowa. Niepozorna chatka stojąca wysoko na przepieknym stoku. To tam, w górach, uczyliśmy się, że każdy gość, bez względu na to, czy zostaje na nocleg, czy też przystanął jedynie na chwilę by odpocząć powinien być poczęstowany kubkiem herbaty. Herbata zawsze była gratis. Była symbolem gościnności, ciepła, ale była też otwarciem się na człowieka. Bo przecież dla towarzystwo pijało się herbatę razem z turystami, a kiedy siadło się obok, gorący napój nie pozwalał zakończyć rozmowy w dwie minuty.

Innego znaczenia nabierała herbata wieczorem. Lubiłem grzać sobie dłonie o metalowy kubek, kiedy do późnej nocy siedzieliśmy w kuchni, prowadząc nie kończące się dyskusje. Powtarzaliśmy czynność parzenia dopóki pod fajerkami ogień nie wygasł całkowicie, a nad rozciągającym sie po przeciwnej stronie zamglonej doliny Pasmem Jaworzyny nie pojawiło się wschodzące słońce. Był to sygnał, że pora iść spać.

Nie do przecenienia była jednak herbata podana w domu. Zawsze kojarzyła mi się z popularną turystyczną piosenką „Czas powrotrów”, a ściślej z dwuwierszem kończącym jedną ze zwrotek:

…Mama w domu czeka z plackiem,

Czas powrotów, czas powrotów…

Przykro mi było gdy Eks wspominala swój dom jako „samoobsługowy”, gdzie na powitanie otrzymywało się co najwyżej hasło „zrób sbie coś do picia” albo "jedzenie jest w lodówce". Mój dom był takim jak ten z piosenki. Kiedy po rajdach, zmęczony wracałem w niedzielne popołudnie albo wieczór do domu, mama podejmowała mnie ciastem i herbatą. Woda w czajniku gotowała się zanim zdążyłem ściągnąć plecak i buty. Kiedy juz zamieszkałem sam, każda moja wizyta wiązała się z herbatą. Nawet jeśli się spieszyłem. Nie chodziło o to aby się napić, lecz by zwolnić tempo, zapomnieć na chwilę o kieracie codzienności, porozmawiać spokojniej. Trochę tak, jak w owym rosyjskim zwyczaju, aby przed podróżą usiąść na chwilę. Nawet obecnie, kiedy w piątkowe wieczory przyjeżdżałem do Szczecina, na rogatkach dzwoniłem do rodziców, by zagotowali wodę na herbatę. Na pożegnalną herbatę zajeżdżałem też w niedzielę, ze spakowanymi walizkami w bagażniku, by po jej wypiciu ruszać w drogę do Gdyni. Widziałem jak trudno było tacie powstrzymać łzy ostatniej niedzieli, kiedy jak zwykle przyjechałem wieczorem już spakowany i popijaliśmy napar wśród dłuższych lub krótszych okresów ciszy, w okrojonym już składzie. I słowa taty:

– Zadzwoń, kiedy dojedziesz na miejsce – zawsze wypowiadane przez mamę, która wszędzie obawiała się wypadków i w żartach przez nas wyśmiewane. Teraz drżącym głosem mówił je tato i ani jemu ani mi do smiechu nie było.

Staram się nauczyć swoje dzieci celebrowania wspólnego picia herbaty, lecz one na razie wolą colę i rozmaite pokrewne, zimne napoje. Mam jednak nadzieję, że kiedy dorosną, być może juz po gimnazjum, zrozumieją, że to nie napój jest w tym wszystkim najważniejszy, lecz stworzona wokół niego atmosfera. A moze już to rozumieją i dlatego nie ma dla nich znaczenia, czy w kubku paruje herbata, czy pieni sie cola? W końcu chodzi głównie o to, zeby być razem.

Gdynia; 26.04.2006; 00:40 LT

Komentarze