HARRACHOV

Następnego dnia, po późnym śniadaniu wybraliśmy się do Harrachova. Głównym celem był Mumlavsky Vodopad, ale chciałem też przy okazji zobaczyć z bliska mamucią skocznię znaną z transmisji telewizyjnych kiedy Małysz walczył o Kryształową Kulę.

Trasa do wodospadu to w sam raz droga na niezbyt forsowny, spokojny, niedzielny spacer. Jeszcze sie człowiek dobrze nie rozkręci, a już jest na miejscu. Mumlavsky Vodopad jest niższy od Szklarki (ma tylko 8 metrów), ale za to szerszy.

Po obejrzeniu i obfotografowaniu go ruszyliśmy nieco w górę do miejscowego schroniska. Słynie ono z pysznego ciasta z jagodami. Prawdę mówiąc, to był z góry założony, obowiązkowy punkt programu.

Ciasto i tym razem było pyszne, ale nie siedzielismy tam dłużej niż wymagała jego konsumpcja. Pojechaliśmy pod skocznię, ponieważ koniecznie chciałem zobaczyć gdzie skakał Adam Małysz.

Przyznam się, że mamucia skocznia z dołu wielkiegoi wrażenia nie zrobiła. Zrobiła natomiast wystarczające z boku (piekielnie stromy stok, na którym lądują skoczkowie) i z góry, gdy widzi się, (a raczej nie widzi bo zasłania bula) miejsce gdzie trzeba wylądować. Miejsce położone hen daleko w dole, do którego aby dolecieć trzeba niemalże skoczyć w przepaść.

Obserwację miałem ułatwioną ponieważ działał wyciąg krzesełkowy i mozna było wyjechac aż na sam szczyt Certovej Hory (1020 m.n.p.m). Skocznia to była jedna atrakcja, ale widoki ze szczytu też były przednie. Szczególnie te na graniczne pasmo Karkonoszy, z wystającą nieznacznie kopą Szrenicy.

Po powrocie do domu czasu zostało niewiele. Zdążyliśmy jeszcze w ramach obiadokolacji wyskoczyć na pizzę, a potem już musiałem się zbierać. Mój pociąg odjeżdżał o 20:00. W odróżnieniu od podróży w tę stronę, na powrotna udało mi się kupic sypialny. Błogosławiłem ten sukces, bo dzięki temu miałem szansę się wyspać. Wykorzystałem ją w pełni. Około dwudziestej drugiej zasnąłem na dobre i obudził mnie dopiero konduktor w Tczewie. Kwadrans po ósmej rano wysiadałem w deszczowym Sopocie. Auto na mnie czekało bo zostawiłem je w piątek przezornie na przydworcowym parkingu. Jedyne wolne wtedy miejsce było koło drzewa. Miało to swoje fatane skutki. Ptaki zapaskudziły mi bowiem totalnie przednią część karoserii. Maska silnika wyglądała jak jakaś ogromna mozaika. Niestety, niezbyt estetyczna. A zaledwie dzień przed weekendem byłem w myjni.

Do pracy miałem z dworca góra pięć minut jazdy. Delektowałem się myślą, że świat jest mały. W piątek do wieczora siedziałem w biurze w Sopocie, by w sobotę spacerować po Karkonoszach. W niedzielę odwiedziłem nawet Czechy, by w poniedziałek od rana znów zasiąść w Sopocie za biurkiem.

Gdynia, 10.10.2007; 01:00 LT

Komentarze