My, ludzie spędzający trzy czwarte dnia za biurkiem i w samochodzie, a resztę w łóżku, zawsze mamy kłopoty ze znalezieniem czasu na regularne wędrówki. Tym niemniej jakąś tradycją się już stało, że przynajmniej dwa – trzy razy do roku uczestniczymy w jakichś rajdach. Jak nie „Trzy mola”, to „Z kompasem” albo „Harpagan”. Zawsze z głębokim postanowieniem, że to dopiero początek większej aktywności.
Po zimie, co tu dużo ukrywać, mało intensywnej przyszedł czas na wiosenny „Harpagan”
Bez szaleństw. Uznaliśmy, że na pięćdziesiąt kilometrów bez przygotowania nie ma specjalnie sensu się porywać bez przygotowania, tym bardziej, że jest to dystans najkrótszą drogą, a zazwyczaj nadkłada się trochę w poszukiwaniu punktów kontrolnych. Zgłosiliśmy się więc na dwadzieścia pięć. W sobotę pobudka o wpół do szóstej rano. W sam raz żeby bez zbędnego pośpiechu przygotowac się do marszu i ruszyć samochodem do Kalisk, bo przez tamtejsze lasy wiodła tegoroczna trasa.
Nie wiem jak to sobie wyliczyliśmy, ale po przybyciu na miejsce, pobraniu identyfikatorów oraz numerów startowych, kiedy wyszliśmy na miejsce startu po mapę trwało właśnie odliczanie.
– Dziesięć, dziewięć, osiem…
– Numery startowe 4123 i 4124! – poinformowałem pana przy stanowisku z mapami. Nie było już kolejki, bo wszyscy zdążyli wziąć
– pięć, cztery…
– Oto mapy – otrzymaliśmy po jednej na osobę.
– dwa, jeden! Start!
Blisko dwie setki ludzi ruszyło kiedy my dopiero szukaliśmy kółeczka z napisem „1” na naszej mapie, że by w ogóle wiedzieć dokąd mamy próbować dojść.
– Dobra, na razie za ludźmi, a potem zobaczymy.
Ruszyliśmy za tłumem, który jednakże po wyjściu na główną ulicę rozdzielił się na dwie grupy. Jedna poszła w lewo, a druga w prawo. Zdążyłem już jednak odszukać punkt nr 1
– Idziemy w lewo!
No i ruszyliśmy. Trochę kropił deszcz, ale nie był uciążliwy. Psychicznie byliśmy przygotowani na wichurę i śnieg z deszczem, a póki co aura dokuczliwa nie była. Bez większego problemu znaleźliśmy punkt numer 1. Stamtąd ścieżką prowadzącą brzeziną po przekątnej skierowalismy się na północny zachód.
Wyszliśmy na chwilę na szosę prowadzącą do Studzienic.
Deszcz po chwili ustał, a w nagrodę otrzymaliśmy trochę promieni kwietniowego słońca, ktróre akurat zdołało przebić się przez chmury. Brzegiem kanału dotarliśmy do punktu kontrolnego nr 2.
Tam zrobilismy krótki popas, bo było już po dziesiątej i blisko cztery godziny od lekkiego śniadania, więc żołądki zaczynały dopominać się o swoje. To był chyba ostatni moment, w którym widzieliśmy dużą grupę osób.
Tłum rozpierzchał się coraz bardziej, a my wybraliśmy, alternatywną, boczną drogę, która po początkowych zakrętach zapewniała nam potem idealnie prostą drogę do „Trójki”.
W lesie natknęliśmy się na kwiaty oraz kamienną płytę upamiętniającą jakiegoś Niemca, który zakończył w tym miejscu swoją ziemską wędrówkę wiosną 1945 roku.
Miał wtedy niecałe 31 lat. Od razu zabrzmiała mi w głowie piosenka „Biały krzyż” Czewrownych Gitar
Gdy zapłonął nagle świat,
Bezdrożami szli
Przez śpiący las.
Równym rytmem młodych serc
Niespokojne dni
Odmierzał czas.
Gdzieś pozostał ognisk dym,
Dróg przebytych kurz,
Cień siwej mgły …
Tylko w polu biały krzyż
Nie pamięta już,
Kto pod nim śpi …
Oczywiście to był najeźdźca, ten który wojnę wywołał, lecz wielu zwykłych ludzi na politykę swojego rządu wpływu nie miało. Wicher wojny wyrwał ich z miejsca, w którym do tej pory mieszkali i pracowali, gotując im często bezimienny grób gdzieś pomiędzy drzewami.
Bez większego problemu odnaleźliśmy „Trójkę”. Obiektywnie trzeba przyznać, że pod względem orientacyjnym trasa była dość prosta. Las poprzecinany był siatką regularnych dróg poprowadzonych równoleznikowo i południkowo. Wystarczyło tylko nie pogubić się w tej szachownicy oraz (dla ambitniejszych uczestników) próbować isć przez las bezdrożami na skróty. My trzymaliśmy się ścieżek.
Czasem napotykaliśmy charakterystyczne, kamienne drogowskazy pozwalajace niezorientowanemu podróżnikowi odnaleźć właściwą drogę wśród bezkresu lasów. Pamiętam takie z Puszczy Piskiej.
Siatka leśnych dróg ułatwiała zadanie, lecz czasem monotonia takiego marszu jak od linijki potrafiła wykończyć psychicznie. Zwłaszcza w drugiej połowie trasy kiedy zmęczenie zaczyna sprawiać, że kolejne kroki stawia się już tylko z przyzwyczajenia, automatycznie, czas zaczyna się niepokojąco dłużyć, a końca nie widać. Wciąż ta sama, zwężająca się ku horyzontowi linia nieba ponad wierzchołkami drzew.
Jezioro Wygonin. Trafiamy nagle na przepiękną piaszczystą plażę położoną w niecce pośród lasów. Klasyczne jezioro rynnowe – pamiątka po lodowcu.
Tu po raz pierwszy robimy sobie dłuższy, kilkunastominutowy odpoczynek. Jeśli odpoczywać, to gdzie jeśli nie w takiej okolicy? Nie tylko my tak sądzimy, bowiem spotkaliśmy tu także innych odpoczywających.
Wiatr na plaży targa włosami Anioła, który z plecaka wyciąga kolejne wiktuały. Kiełbasa z orzechami może nie jest najbardziej odpowiednią przekąską na rajd, ale za to jak smakuje!
Ruszamy dalej. Pogoda coraz lepsza. Późnym popołudniem chmury stopniowo się rozwiewają i robi się zupełnie słonecznie. W Polsce tego dnia miał padać śnieg? Niemożliwe.
Kiedy zbliżamy się do punktu kontrolnego nr 6, na liczniku stuka nam dwadzieścia pięć kilometrów. Teoretycznie powinniśmy byc juz na mecie. Straciliśmy jednak wcześniej trochę czasu i nadrobiliśmy dystansu w poszukiwaniu punktu kontrolnego nr 4, który według mapy miał znajdowac się na leśnej polanie, a ukryty był w gęstwinie drzew. Dlatego począwszy od „Szóstki” maszerowaliśmy już niejako ponadprogramowo, odkupując wcześniejsze gapiostwo.
Czujemy już marsz w kolanach, udach i w kostkach. Coraz rzadziej mam ochotę sięgać po aparat fotograficzny. Meldujemy się na „Siódemce”. To już ostatni punkt. Pozostaje tylko powrót do Kalisk, na metę.
Uff! Tablica informuje nas, że jesteśmy na miejscu.
Teraz to już naprawdę ostatnie metry. I jest! Jest meta!
Chipy zarejestrowane. Otrzymujemy naytychmiast oficjalny czas. 7 godzin i 7 minut. Dystans odczytujemy z aplikacji endomondo, której z wrażenia zapomniałem wyłączyć od razu, więc pokazała czas trochę dłuższy. 31,5 kilometra.
Otrzymujemy pamiątkowe dyplomy.
Teraz możemy jeszcze spojrzeć na wynki. Miejsca numer 150 i 151. Na początku ostatniej ćwiartki. Nie jest to wynik, którym można by się umieścić na tablicy chwały, lecz na ścianie naszego mieszkania zawiśnie. Razem z kilkoma zdjęciami.
Przyjedziemy jeszcze tutaj jesienią, na przykład na grzyby, bo lasy wyglądają na takie, że podgrzybków ani borowików nie powinno w nich brakować.
Gdańsk, 19.04.2015