Nie przypuszczałem, że to będzie aż tak wielka impreza. Tymczasem na krótko przed rozpoczęciem zawodów na stronie internetowej organizatorzy podali, że zgłosiło się aż 1420 osób.
Dwukrotnie w swoim życiu przymierzałem się do trasy 100 kilometrów w 24 godziny i, za każdym razem musiałem na trasie zweryfikować swoje plany. Tym razem więc postanowiłem mierzyć zamiary podług sił i zgłosiłem się na pięćdziesiąt kilometrów. Rywalizować na tym dystansie miało 346 osób. Ja przyjąłem oczywiście coubertinowską zasadę, że nie ważne zwycięstwo, wązny udział, dzięki czemu mogłem bezstresowo przygotowywać się do rajdu.
Mój Anioł dzielnie wstał przed piątą razem ze mną i odwiózł mnie do Bożegopola Wielkiego, gdzie była baza imprezy. Kobiecym okiem i ręką dopilnował, bym miał porządnie przypięty numer startowy i by niczego mi w plecaku nie zabrakło. Taka troskliwa żona to prawdziwy skarb.
Jeszcze pstryknęła mi kilka fotek na pożegnanie i po chwili ruszyłem z tłumem uczestników na trasę. Nie miałem większego doświadczenia w imprezach na orientację, więc pierwsze co mnie zaskoczyło, to niewielka skala otrzymanej mapy. Moim ponadpięćdziesięcioletnik okiem trudno było wypatrzeć na niej wszystkie drobne szczegóły, a nie było czasu aby się przyglądać. Zanim się więc oswoiłem, postanowiłem podążyć za grupą, wierząc w zbiorową jej mądrość.
Zanim się zorientowałem co i jak, na polu wyskoczyły nam przed nos spłoszone sarny. Całe stado przegalopowało kilka metrów od nas, lecz działo się to tak szybko, że nawet nie zdążyłem wyciągnąć telefonu vel paratu fotograficznego.
Las i pierwsze podejście. Organizatorzy zadbali, byśmy zapamiętali morenowe wzgórza. Już na pierwszy punkt kontrolny trzeba było wspiąć się ostro. Tylko po to, aby przyłożyć chip do rejestratora i ruszyć w dół. I tak raz po raz góra – dół, góra – dół, góra – dół…
Po pierwszym punkcie kontrolnym zawrta grupa rozrzedizła się nieco, lecz wciąż była to grupa…
Wkrótce zaczął się kolejny las i rozwidlenia ścieżek. Zbiorowa mądrość musiała w końcu ustąpić własnej dedukcji. Bo kiedy widzi się, że jedni idą prosto, a drudzy skręcają w bok, to już trzeba samemu zdecydowac się co dalej. Z mojej znajomości mapy wynkało, że powinienem skręcić w mniej wyraźną leśną ścieżkę. I tak dołączyłem do niewielkiej w sumie grupki. Z ich rozmów wynikało, że zamierzają w najgorszym wypadku obejść górę, obok której znajdować się miał kolejny punkt kontrolny i wejść tam z przeciwnego kierunku. Nie czekałem na to, bowiem kolejna ścieżka w bok wydawąła mi się tą właściwą. I nagle zostalem w lesie sam. Głupie uczucie jak na siódmy kilometr marszu. Przeciez jeszcze niedawno był nas cały tłum. Czy dobrze idę? Kolejne rozwidlenie. Widzę jakichś ludzi. Wpatrują się w mapę.
– Szukacie „Dwójki”?
– Tak.
– Tam jest szczyt, a z maopy wynika, że punkt powinien być kawałek dalej.
– To chyba będzie tamta ścieżka.
– Idziemy!
I w tej chwili z owej ścieżki wychodzą na skrzyżowanie inni ludzie.
– Szukamy „Dwójki”.
– To znaczy, że tam jej nie ma – roześmialiśmy się – W takim razie pozostał tylko ten kierunek. Wybraliśmy czwarty możliwy kierunek – jedyny, z którego nikt z nas nie przyszedł.
I dobrze, bo po chwili z kolejnych ścieżek zaczęli wyłaniać się nastepni ludzie. Znów zrobiła się nas spora grupa. Nawet jeśli błądziliśmy, to w licznym gronie było raźniej.
W końcu jest! Rejestrujemy się.
Zaczyna mi dokuczać otarcie na stopie. Trzeba działać, bo to przecież początek dopiero. Zakaładam drugą parę skarpet. Zdecydowanie lepiej.
I znów w dół, w stronę rzeki. I znów rozmaite koncepcje trasy. Rzeka stanowi poważną zaporę, więc trzeba poszukac mostu.
W czarny błocie wzdłuż brzegu, lasem idę bezdrożami i w końcu trafiam na jakiś jaz. Jest tam już kilka innych osób. Przeszliśmy na drugą stronę i znów zaczyna się wspinaczka.
Łeba, bo tak nazywa się ta rzeka z wysokości stromej skarpy wygląda pięknie. Warto było tu przyjść choćby tylko dla tego widoku.
Wędruję wyżej i wyżej. Przez cały czas skrajem skarpy. Punkt kontrolny numer 3 miał być gdzieś na szczycie owej skarpy, więc zadanie wydaje się proste. A jednak wkrótce znów zostałem sam. Wątła ścieżka zaczyna się rozpływać w poszyciu lasu. Pozostaje marsz na azymut. Wokół ani bbżywej duszy. Nawet żadnych głosów nie słychać z oddali. A jeżeli minąłem ten punkt i już oddalam się od niego? Nie, to niemożliwe! Musiałbym coś zauważyć. Przedzieram się więc dalej przez jakieś kolaczaste krzewy. W końcu docieram do jakiejś ścieżki. Też pusta. Po chwili jednak ktoś się na niej pojawia.
– Jest tam gdzieś „Trójka”?
– Tak, sto metrów stąd. Widać dym z ogniska.
Rzeczywiście, jest. To ponoć najwyższe wzniesienie na trasie. Odpoczywam chwilę. Czas by zjeść pierwszą kanapkę.
Z „Trójki” do „Czwórki” jest dość daleko. Około siedem i pół kilometra krętymi ścieżkami przez wzgórza i puszczę. Czy uda się nie zgubić w tym labiryncie? Wybieram wariant nieco dłuższy, ale gwarantujący dotarcie bez zbędnęgo błądzenia. Ruszam więc najpierw wzdłuż rzeki na północ, a potem dopiero odbiję niemal pod kątem prostym w bok, na wschód. Idę sam. Długo. Taki asmotny marsz nuży szybko. Czuję, że mimowolnie zwalniam tempo. Musi tak być, bo dogania mnie jakaś grupa. Mają taki sam plan na dotarcie do „Czwórki” jak ja, więc dołączam do nich i natychmiast poprawiam czas. Pod koniec znów się rozdzielamy. Oni wybierają drogę dłuższą, ale z mniejszą ilością podejść. Ja kiedy już prawie jestem pewien, że doatrłem do celu widzę… drogę, której nie powinno tu być. To prawdziwa leśna autostrada. Odbiłem za daleko na południe.
– Jak to możliwe? – dziwi się jakaś para, równie zdezorientowana co i ja.
– Jak to możliwe? – pytają kolejne dwie osoby, które dołączyły do nas.
Ruszamy na poszukiwania w piątkę. W końcu trafiliśmy, ale wyglądąło na to, że zrobiliśmy wielekie koło wokół tego punktu. Dwadzieścia trzy kilometry. Tyle przeszedłem według aplikacji „Endomondo” zainstalowanej w telefonie. Według planu trasy przygotowanego przez oragnizatorów „Czwórka” jest na siedemnastym kilometrze. Nadłożyłem więc już sześć.
Po dwudziestu trzech kilometrach zaczynam już czuć w nogach przebyty dystans. Z mniejszym entuzjazmem ruszam więc na trasę. Zaczynam też zdawać sobie sprawę z tego, że pomimo iż przeszedłem teoretycznie połowę dystansu, to tak naprawdę jestem dopiero w jednej trzeciej. Czułem jak powoli uchodziło ze mnie powietrze. To był największy kryzys jaki dopadł mnie na trasie. Droga przez Strzebielino zdawała się nie mieć końca, a widnokrąg zamykała góra, na której miał być punkt kontrolny. Już sam dystans wydawał się powalający, a potem jeszcze ta wspinaczka…
Człapu, człapu wlokłem się zniechęcony totalnie. W końcu doczłapałem do tej „Piątki”. Wyżej już nie mogli jej umieścić? Dobrze, że nie kazali wdrapac się jeszcze na masz antenowy ustawiony nieopodal. Chociaż trzeba przyznać, że widoki na okolice były piękne.
Po kilku minutach ruszyłem dalej. Droga na „Szóstkę” była tą, której obawiałem się najbardziej. Prawie nic nie było proste. I pewnie nie udałoby mie się trafić szybko, gdyby nie niewielki staw, którego wydwałao mi się, że nie ma napie.
– To musi być ten – pokazał mi człowiek, ktry stał z mapą na rozwidleniu. Maszerował z kolegą, al kolega wyrwał do przodu i stracił go z oczu.
– Jeżeli to jest ten staw, to musielibyśmy obejśc go od północy. Musiałaby być jakaś ścieżka, a tu wyraźnie widać tylko czyjeś gospodarstwo. O, już psy ujadają!
– Trzeba spóbować
– Ok, to spróbujmy skrajem.
Skraj nie skraj, ale tabliczka była wyraźna: „teren prywatny – wstęp wzbroniony”. Przemknęliśmy jednak nie niepokojeni przez psy, które dziwnym trafem ucichły i wydostaliśmy się na niewielką łąkę. Jeszcze tylko pokonać zasieki elektrycznego pastucha i znów byliśmy w lesie, a tam ścieżka… Zakręt po zakręcie, skrzyżowanie po skrzyżowaniu i udało się na „Szóstkę” wyjść bezbłędnie.
Padło pytanie o kolegę mojego współwędrownika. Jego numer startowy nie widniał jeszcze w rejestrze. Musiał więc nie zauważyć tego obejścia stawu i pobłądził.
Leżę i odpoczywam. Większość zatrzymujących się także. Już czuje się zmęczenie.
Ma już w nogach trzydzieści siedem kilometrów, a według organizatorów to jest dopiero dwódziesty siódmy. Dziesięć kilometrów nadłożone. Nie ma złudzeń. Wszyscy na tym punkcie kontrolnym wiemy, że nie damy już rady przejść o czasie całej trasy. Kiedy meldowałem siętutaj była godzina 15:22. O 17:30 zamykany był punkt kontrolny nr 7, a o 18:00 punkt kontrolny no.8. O dlaszych czyli „Dziewiatce i „Dziesiątce” nie było nawet co marzyć. Zresztą aby przejśc to wszystko musiałbym zrobić w sumie nie pięćdziesiąt, ale z siedemdziesiąt kilometrów.
Ruszam w kierunku „Siódemki”. Jeżeli mowić o „samotności długodystansowca” to chyba właśnie w takim przypadku. Nie spotykałem już na drodze prawie nikogo. Zupełnie sam przez ponad godzinę szedłem przez las podziwiając widoki.
Wyszedłem na asfaltową drogę i zobaczyłem dwójkę podobnych mi piechurów. Po chwili weszli w kolejną sciężkę prowadzącą do lasu, a ja za nimi.
I znów, podobnie jak to było przed „Czwórką”, niemal do samego końca szedłem dobrze, by zrobić błąd gdzieś przed samym punktem kontrolnym. Poszukiwanie kosztowały mnie kolejne minuty. Docieram tam o 17:05. Chwila odpoczynku, ale tym razem krótka. To ostatni zryw – moj finisz. Idę między mokradłami.
Jeśli zdążę przed osiemnastą dotrzeć do „Ósemki”, będe mieć szansę na istotną poprawę swojej pozycji. Z motyką na Słońce? Może się uda! Ruszam najszybciej jak tylko potrafię, ale znów zaczyna się trochę gubić w labiryntach ścieżek. Kiedy już prawie wychodzę na prostą przed Jeziorem Czarnym, nad brzegiem którego był ulowany ów punkt kontrolny, wybija osiemnasta. Zostalo mi jakieś półtora – dwa kilometry do „Ósemki”. W tym tempie to nie mniej niż kwadrans marszu. Na dodatek jeśli nie zdążę, to te same dwa kilometry musiałbym wracąc z powrotem, czyli w sumie cztery ponad plan. Nie chce już mi się ryzykować. Skręcam na zachód w kierunku drogi asfaltowej. Bez żalu spoglądam na południowy kraniec pierwszego z ciągu jezior.
Dzwonię do Anioła
– Gdy wyjedziesz z Łęczyc, skieruj się na północ na Kaczkowo. Potem jedź dalej, miniesz Wyskoe, i jakieś dwa kilometry dlaej będzie ostry zakręt w lewo. Do niego dochodzi polna droga. Ja będę stać przy tej drodze.
O 18:08 kończę pięćdziesiąty kilometr marszu. Jeszcze nieco ponad dwa kilometry polną drogą i docieram do asfaltu.
W sumie nieco ponad pięćdziesiąt dwa kilometry marszu. Regulamin jest jednak nieubłagany. Ostatni zaliczony punkt kontrolny to „Siódemka” – według organizatorów na trzysdziestym drugim kilometrze, Czyli dwadzieścia kilometrów przeszedlem niejako przy okazji, poza konkursem. Swój prywatny plan jednak wypełniłem. Porywałem się na pięćdziesiąt kilometrów i tyle dałem radę. A Coubertin też byłby zadowolony.
Gdańsk, 13.04.2014; 22:30 LT