– Ale miałem dzisiaj piękny sen…. – rozmarzył się mój kolega, kedy szliśmy na obiad – śniło mi się, że jadłem świeżą bagietkę z salami.
Jak niewiele potrzeba, by mieć takie niewinne, marynarskie sny. Wystarczy parę dni na meksykańskim wikcie.
Nie jedzenie jednak było wczoraj temtem numer jeden, lecz temperatura, która znów skoczyła o kilka kresek. Żar jak w piecu. W skrzynce, w statkowej stacji pogody termometr wskazywał czterdzieści stopni w cieniu. A już bywało tylko nieco ponad trzydzieści. Oczyma wyobraźni już widzę te tłumy za lat kilkanaście szturmujące biura podróży oferujące na lato wypady do zimnych krajów. Globalne ocieplenie to nie przelewki.
Najgorsze, że taka ma się utrzymac przez najbliższe pięć dni. Współczuję spawaczom pracującym przez cały dzień wewnątrz zbiorników. W taki dzień wszystkie ruchy wykonuje się na zwolnionych obrotach. Nawet kilkukrotne przejście z najniższych poziomów siłowni do biura w okolicy mostka, albo ze zbiornika w dnie podwójnym po drabince na pokład główny (jedyne dwadzieścia metrów wspinaczki) powoduje wzmozone sapanie na górze oraz litry potu wyciekające spod kasku.
Najgorzej jeśli się czegoś zapmni i trzeba wrócić. Wtedy zazwyczaj komentuje się kwieciście zaistniałą sytuację. Nawet Chińczycy i Meksykańczycy rozumieją znaczenie pewnych polskich określeń. Właśnie wczoraj dyskutowali nad zadziwiającą regularnością sformułowań mojego kolegi, który dochodząc na szóste pietro nadbudówki, przypomniał sobie, że musi jeszce coś zobaczyć w siłowni i musiał zejść z powrotem na pokład główny, i potem jeszcze cztery pietra poniżej niego.
– There were planty „kurwas” and every third „kurwa” was „kurwa mać” – relacjonowali swoje obserwacje.
Myślę, że Meksykanie byli troche stronniczy w swojej ocenie i kolega okrasił soczyście nie tyle ponowne schodzenie wynikające z przeoczenia czegoś, co fakt, iż stanowiło ono konieczność w związku z, delikatnie mówiąc, niezbyt wyrafinowaną kulturą pracy naszych latynoskich kolegów.
Z utęsknieniem czekamy deszczu, ale każdego dnia żegna nas taki sam, piękny zachód słońca nad rzeką Jangcy.
Już mamy dosyć tej piekności.
Tylko raz, ze cztery dni temu, nagle nadciągnęły groźnie wyglądające chmury. Lunęła ściana deszczu połaczona z wichurą. Zanim zdążyłem wbiec z doku na statek i do nadbudówki, byłem kompletnie przemoczony, co po tym upale było nawet przyjemne.
Dwie godziny później słońce znów prażyło niemilosiernie.
Jiangyin, 11.08.2010; 07:15 LT