Nawet nie przypuszczałem, jak wiele ludzi tutaj mnie pamięta. Miło jest przyjeżdżać na drugi koniec świata jak do swoich. Kiedy wieczorem dotarłem do Jiangyin, zostawiłem w hotelu walizkę i poszedłem coś zjeść. Nie chciało mi się chodzić nigdzie daleko, więc pomyślałem o smażonych kalmarach „U babuszki”. Tak naprawdę to ów bar położony niedaleko stoczniowej bramy nazywa się jakoś inaczej, ale kusi rosyjskich marynarzy napisem „obiedy kak u babuszki”. Co prawda jeden z moich kolegów powiedział, że tam to by się nawet piwa nie napił, ale ja obrzydliwy nie jestem J
– Hello my friend! Dawno cię tu nie było! – zawołał stjący przed drzwiami współwłaściciel zanim jeszcze doszedłem do drzwi, a kelnerka zapytała tylko, czy oprócz kalmarów ma podać coś jeszcze.
W cukierni, do której poszedłem potem, by kupic coś do kawy, też od razu zostałem rozpoznany.
– Na długo przyjechałeś tym razem? – spytała pakując drożdżówki młoda ekspedientka, jedyna, która w tym sklepie zna angielski. Zawsze zamieniamy kilka zdań, gdy przychodzę tam na zakupy!
Następnego dnia rano wizyte w stoczni zacząłem od wizyty w budynku, gdzie mieszczą się biura armatorów remontujących aktualnie swoje statki. W recepcji pobiera się odzież ochronną. Wszedłem, podchodze do lady prosząc o komplet dla siebie, pani wyjmuje specjalną książkę, w której mam potwierdzić odbiór, ale obok slyszę narastające głosy.
– Ho ho! Hello! Ja ja!
Ki diabeł? Odwracam się, a tam silna grupa, z którą współpracowałem przy remoncie poprzedniego statku pozdrawia mnie ze śmiechem. Budowniczy i jego współpracownicy. Witamy się serdecznie i zaraz okazuje się, że z dwoma z nich będe pracowac również na obecnym statku. Wśród nich estymator kosztów, z którym poprzednim razem prowadziłem zażarte negocjacje dotyczące cen każdej z prac. Nowe starcie mieliśmy okazję zacząć jeszcze tego samego popołudnia.
– Co? Dwa i pół tysiąca dolarów za remont windy? My friend! Myślę, że tysiąc siedemset wystarczy – mówię bawiąc się sytuacją jak na arabskim suku.
– Nie, tylko nie to! Znowu zaczynasz? – śmieje się estymator – No dobra, dzisiaj ci odpuszczę – wzdycha cięzko i podpisuje ofertę z naniesionymi moimi korektami,
Największą zmianą w okolicy jaką zauważyłem, był rosnący biurowiec na skraju ulicy, przy której znajduje się mój hotel, dokładnie naprzeciwko bramy stoczni. W marcu była tam tylko dziura w ziemi. Kiedy wyjeżdząłem w kwietniu, były wylane fundamenty i zaczynano wznoszenie konstrukcji, wciąż jednak poniżej poziomu gruntu. Teraz zaś stoi już szkielet czterdziestokondygnacyjnego wieżowca. Prawdziwie chińskie tempo.
Największą jednak niespodzianką jest jednak dla mnie… kuchnia. Nie przypuszczałem, że będę się ratować chińskimi daniami, żeby stworzyc sobie namiastkę… normalności. W wszystko za sprawą meksykańskiej załogi statku „Gdynia”. „Gdynia” od niedawna wozi towary wyłącznie między portami meksykańskimi, co według miejscowych przepisów zarezerwowane jest wyłącznie dla statków pod tamtejszą banderą, a ta z kolei wymaga wyłącznie meksykańskich załóg. I tak dokonała się swoista rewolucja. Polacy, Rosjanie i Filipińczycy musieli ustąpić miejsca Meksykanom, a na rufie zawisła flaga ich ojczyzny.
Wydawało mi się, że lubię meksykańskie jedzenie. Z moim Aniołem często po pracy wpadamy na burrito grande do restauracji Santa Fe Burrito w Jelitkowie. Jest pyszne. To jednak, co serwuje statkowy kucharz, przynoszone przez nieobecnego duchem i niezbyt rozgarniętego stewarda nie jest nawet namiastką tamtych smaków. Zupa generalnie każdego dnia podobna, coś w rodzaju pomidorowej, mocno rozcieńczonej wodą. Meksykanie jej nie jedzą. To dla nas, Europejczyków, których przyjechało paręnaście osób na remont. Myślę, ze to jedyna zupa, którą umie robić ów kucharz. Trzeba przyznać, że stara się urozmaicić menu i jeśli dziś był matkaron „świderki”, to jutro będą „nitki”, a pojutrze „muszelki”. Nie jestem wybredny. Nalewam pół talerza i jem. Mój kolega jednak patrzy, patrzy, aż w końcu odsuwa talerz i prosi o drugie danie. Dostaje talerz makaronu. Zimnego i bez dodatków. Chciał dietetycznie. Ja nie jestem na diecie, więc do zimnego makaronu i jakichś skrawków gotowanego mięsa dostaję jeszcze porcję ryżu. Do tego coś ekstra. Steward chce mi dogodzić i przynosi trochę chleba oraz masło. Oni chleba też generalnie nie jedzą, więc nie jest to pieczywo wysokiej jakości, natomiast masło pamiętało chyba jeszcze port meksykański, takie żółte i zjełaczałe na bokach. I pomyśleć, że kiedyś jadało się na tym statku normalnie!
Któregoś dnia przyszedł e-mail od dyrekcji. Wśród wielu pytań padło też i o jedzenie, czy nadal dobre? Nadal bo ponoć podczas wizyty dyrekcji kucharz się sprężył i upiekł świeży chleb, przygotował krewetki w trzech smakach i parę innych specjałów wymagających odrobinę więcej inwencji przy kuchni.
– Odpisz, że mi nie smakuje – mruknął niezadowolony kolega (Polak jak głodny to zły).
Dwóch repairmenów woła nas dyskretnie przed kolacją:
– Może kabanosa? Mamy jeszcze z Polski.
Zabrali ze sobą większy zapas, słusznie przewidując kłopoty dla niewysublimowanego podniebienia. Podziękowaliśmy, żeby nie nadwyrężać ich zapasów.
Następnego dnia zupa była bez makaronu. W całym talerzu oprócz wodnistego wywaru znalazłem cztery plasterki marchewki i kawałeczek pora. Widziałem jednak, że Meksykańczycy mają w talerzu jakieś mięso i gnaty. Pomyslałem, że wybagrowali całą wazę. Tymczasem na drugie danie otrzymaliśmy… też zupę, tyle tylko, że z owymi gnatami. Kości sterczały wysoko ponad talerz. Przy nich trochę mięsa, trochę tłuszczu. Na talerzu postawionym centralnie na stole leżały świeże rzodkiewki i lemonki, które według upodobania należało dorzucić do wywaru..
– No, to jest ich największy przysmak. Oni tym się zajadają! – skwitował z sarkazmem z lekka poirytowany kolega.
Przyglądałem się jak to ugryźć. Wywar był kwaśny jak ocet i ciemny niczym czernina. Dzielnie jednak konsumowałem łyżka po łyżce, od czasu do czasu próbując okroić coś z tych kości. Zagryzałem świeżymi rzodkiewkami nie wrzucjąc ich do zupy.
– Nie będę tego jadł! Zraziłem się do ich kuchni odkąd zaczął mnie boleć żołądek – rzekł odsuwając od siebie talerz mój sfrustrowany kolega.
Zauważyłem, że my dostajemy czerstwy chleb, zimny ryż albo makaron, podczas gdy Meksykanie otrzymują tortille. Lubie tortille i za któryms razem poprosiłem stewarda:
– Możesz mi podawać tortille zamiast ryżu i makaronu?
– Co? – krzyknął siedzący przy tyma samy stole Jaap, nasz holenderski współpracownik, zanim steward zdążył zareagować
– No co? Lubię tortille. – odparłem, na co on tylko machnął ręką, odsunął talezr i kręcąc głową odszedł bez słowa. Za to Meksykanie przyjęli moją decyzję z głośną aprobatą i nieukrywaną dumą.
Przy niedzieli poszedłem jednak na kolację do restauracji na ostanim piętrze International Hotel. Serwują tam posiłki w formie bufetu, Njapierw zjadłem trochę krewetek. Potem wołowinę ze strąkami grochu. Następnie pierś kaczki z papryką. Gdy zaspokoiłem pierwszy głód, nakładłem sobie sushi, dużo wasabe z sosem sojowym do przyprawienia, a hotelowy kucharz ukroił mi jeszce „z metra” kilka kawałków świeżego tuńczyka i łososia. Takie nigiri bez ryżu. Poprawiłem raz jeszcze kaczką i zabrałem się za desery wdzięczące się na stole. Budyń waniliowy, sernik i budyń czekoladowy. Potem poszedłem do stołu z owocami (arbuz, melon i winogrona), a kiedy je konsumowałem, kelnerka zaproponowała lody o smaku melona. Skorzystałem, biorąc też do nich kawę. I już nic więcej nie mogłem wcisnąć. Obrotowa restauracja kończyła właśnie pełną rundę. Obejrzawszy więc pełną panoramę miasta, syty aż do przesady zamówiłem taksówkę i wróciłem do swojego hotelu. Następnego dnia była wodnista pomidorowa z makaronem nitki.
Jiangyin, 10.08.2010; 06:55 LT