Na dzisiejszy kinowy seans wybrałem „Marzyciela”. Ciekawy film o pielęgnacji własnej wyobraźni oraz folgowaniu fantazjom i marzeniom. Uczuć, o których zazwyczaj ludzie zapominają w wieku dorastania. Bardzo znamienna była scena prapremiery „Piotrusia Pana”, podczas której napuszone dystyngowane towarzystwo męczyłoby się zapewne straszliwie do konca spektaklu, o ile w ogóle do końca by wysiedziało, gdyby nie dzieci. Reakcje maluchów ośmieliły dorosłą część widowni, która ponownie odkryła dawno zapomnianą szczerą radość, utopioną w bagnach intryg, plotek, konwenansów.
Duże wrażenie zrobiła na mnie gra małego aktora wcielającego się w rolę pierwowzoru Piotrusia Pana. Musiał oddać całą zwichniętą psychikę skrzywdzonego i nierozumianego dziecka. Grał doskonale, tym lepiej, że i sama rola była świetnie napisana (ciekawe jak daleko odbiegała od prawdziwych losów, na które bez zobowiązań film powołuje się w czołówce). Jak wytłumaczyć raz okrutnie okłamanemu dziecku, że fantazjowanie dla zabawy aczkolwiek nie jest prawdą, to kłamstwem także nie jest? W tym filmie świat dorosłych i świat dzieci przenika się niosąc przesłanie, że powinniśmy być sobą i zachowywać się naturalnie nieależnie od wieku. Dzieciom należy się nie tylko zabawa, oddzielona zamkniętymi drzwiami od świata dorosłych. Świata, z którego zawsze są wypraszani ilekroć zaczyna się t.zw. poważna rozmowa. I odwrotnie – nie powinno być wstyd dorosłym szaleć na placu zabaw, z którego są rugowani poprzez zasady, które sami sobie narzucili chyba tylko po to, by dołożyć sobie zgryzoty.
Tytułowy marzyciel, autor „Piotrusia Pana” zaskarbia sympatię widzów, ale gdzieś na dnie duszy czai się niepokój, że jednak na samym infantylizmie szczęścia rodzinnego zbudować się nie da. Ciężko jest żyć w pozbawionym najdrobniejszych fantazji, aż do bólu realnym i starannie zaplanowanym świecie, ale też równie ciężko dzielić dom z wiecznym nieobecnym, szczególnie gdy tak naprawdę nie rozumie się jego duszy, ale cierpi z zazdrości, że do Nibylandii powiódł kogo innego.
Marzyciel to film o nas. Kto nie pamięta sytuacji, w których dorośli mówili „idź się pobaw” i zamyali przed nami drzwi tajemnic swego świata. Ile razy, po latach, zatrzymywaliśmy się w pół kroku gdy serce się rwało do głupstw, lecz umysł mówił „nie wypada”? Warto po seansie zastanowić się przez chwilę, ile spontanicznego dziecka w sobie ocalilismy.
* * *
W odróżnieniu od innych rodziców, nie ukrywam, że głównie za sprawą mojej eks (chwała jej za to) nie infantylizowalizowaliśmy naszej mowy w kontaktach z dziećmi. Autobus od początku nazywaliśmy autobusem, a nie „bim bom”, pies był psem a nie „hau hau” i o dziwo, dzieciaki szybko łapały normalną mowę. Staraliśmy się też ( i w tym, przyznam nieskromnie, głównie moja zasługa) rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. O wszytkim, co malutkiego człowieka zainteresuje. Odpowiadając na miarę ich wieku, ale poważnie i nie zbywając byle czym. Jeszcze za wcześnie by sądzić na ile było to słuszne. Kiedyś odpowiedzą na to pytanie same.
Miałem też to szczęście, że po podstawówce trafiłem do świetnej klasy w liceum (nie mówię o poziomie, który tez był bardzo dobry, lecz o ludziach), a dodatkowo poznałem w górach mnóstwo kolejnych interesujących osób. Wśród jednych i drugich pozwalać swobodnie żeglować fantazji było nie tylko dopuszczalne, ale nawet w dobrym tonie. Pielęgnuję swój kolorowy świat „dalekich podróży myślowych” i jest to jedna z największych wartości mojego życia, chociaż czasem uciążliwa, gdy odleci się za daleko na służbowej naradzie i nie zdąży wrócić przed koszmarnym ciosem konkretnego pytania. Mniej zawsze liczył się dla mnie wygląd domu, porządek na półkach i na stole, a bardziej jego atmosfera. Akurat przeciwnie do eks, która nie mogła zrozumieć tego jak i wielu innych spraw, że na przykład zamiast naprawiać rury w łazience wolałem zapłacić hydraulikowi, który zrobił to szybciej i lepiej, a zaoszczędzony czas wykorzystać na spacer z dziećmi do naszej skromnej nibylandii. We trójkę, bo jej przyjemność sprawiało upieczenie w tym czasie ciasta, sprawnie gdy nikt się po kuchni nie szwędał i posprzątanie, by z radością dobrze wyonanej pracy i zasłużonego odpoczynku napić się potem kawy. Razem z nami napić tej samej kawy, skosztować tego samego ciasta, lecz z zupełnie innej perspektywy dwóch różnych światów. I w końcu, nie wytrzymując wzajemnego braku zrozumienia pojechała szukać swojej nibylandii gdzie indziej, nie przycinając już więcej uparcie bluszczu pnącej sie po kątach wyobraźni. Jak w filmie.
Gdynia, 04.03.2005