DZIKIE ŁABĘDZIEci

Wybierałem się do kina, ale szukając w gazecie repertuaru, natknąłem się na informację o premierze spekatklu przygotowanego przez Teatr Lalek „Pleciuga” z okazji Roku Andersenowskiego. Co ciekawe, w spektaklu grali wyłącznie żywi aktorzy (za wyjątkiem psa), a przeznaczony był on wyłącznie dla widzów dorosłych. Dzieci, jak twierdziło kierownictwo, „na pewno nie będą wpuszczane”. Tymczasem całkiem sporo maluchów zostało na widownię przemyconych. Prawdopodobnie rodzice do końca nie wierzyli, że w teatrze dla dzieci może byc grane coś poważnego. I popełnili błąd, bo pięcio-siedmiolatki na pewno solidnie sie wynudziły, a dodatkowo mogły na opak zrozumieć niektóre sceny.

Ja z pewną nostalgią wszedłem ponownie w mury budynku, który odwiedzałem kiedyś w poczatkowych klasach podstawówki, a po latach chodziłem tam w soboty z dzieciakami.

Sztuka nosi tytuł „Dzikie łabędzieci”. Ten ciekawy zlepek słów został ładnie oddany na plakacie, który moim zdaniem jest doskonale zaprojektowany, oddaje idealnie zasadnicze przesłanie widowiska i sam z siebie wart jest obejrzenia. Niestety, nie znalazłem ani jednego zdjęcia w internecie. Być może jeszcze za wcześnie, wszak to dopiero premiera.

Niestety, albo ja zramolałem, albo plakat był tym co autorom udało się najbardziej. Po powrocie, poszukałem na półkach w pokoju Pauliny książek Andersena i znalazłem wybór baśni. Przeczytałem „Dzikie łabędzie” i muszę przynać, że skojarzenie spektaklu z baśnią jest bardzo odległe. Co prawda w teatralnej gazetce reżyser twierdzi, że inspiracją były także m.in. filmy „Miasto zaginionych dzieci”, „Rok 1984” (???), „Przełamując fale”, powieść „Nowy, wspaniały świat”, lecz jednak tytuł zobowiązuje.  Pomysł na tytuł również uważam za bardzo trafiony i dlatego tak wiele sobie obiecywałem.

Spektakl opowiada historię dziewczyny L.Izy, której rodzice w pogoni za pieniądzem i coraz bardziej wymyślnymi dobrami konsumpcyjnymi, zapomnieli zupełnie o swoim dziecku. Ono mieszka w ich domu, istnieje w codziennym rozkładzie obowiązków, lecz jest traktowane jak przemiot, bez prawa głosu. Kiedy nadchodzi czas buntu, dziewczyna zostaje oddana do znanego z reklamy ośrodka „naprawiajacego” niegrzeczne dzieciaki.

Jeśli myślisz czytelniku, że to przereklamowany i zły ośrodek, w którym osamotniony człowiek bedzie przeżywać jeszcze wiekszą psychiczną torturę, to sie nie mylisz. Tak samo jak łatwo przewidzisz każdą nastepną scenę. Miałem cichą nadzieję, ze pojawi sie jakiś klimat z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, „Ptaśka” czy „Przerwanej lekcji muzyki” lecz nic z tych rzeczy. Nie mógł się pojawić, bo tak na prawdę, na scenie dzieje się bardzo niewiele. Aktorom uniemożliwiono zagranie czegokolwiek za sprawą przerostu formy nad treścią. Twórców najwyraźniej zafascynowały mozliwości współczesnej techniki audiowizualnej i co kilka zdań serwowali sceny z rzutnika komputerowego. Na poczatku aktorów niemal zupełnie nie było, a pokazywane reklamy, którym ulegali rodzice były wykonane na poziomie amtorskich filmików z programu „Śmiechu warte”. Irytowała taka amatorszczyzna, bo na dodatek dłużyła się niemiłosiernie, po czym dano aktorom wypowiedzieć kilka zdań, zgrać dwoma lub trzema rekwizytami i znów wracano do rzutnika. Szkoda, bo mogło powstać na prawdę przejmujące widowisko.

Pierwszy akt to próba wytrzymałości widzów. Drugi był już znacznie lepszy. Akcja ruszyła do przodu, rzutnik pracował mniej, a jeżeli już to jedynie uzupełniajac grę aktorów  (bardzo dobre piosenki w tle). Tyle tylko, że ta akcja była, jak już wspomniałem aż do bólu przewidywalna. Popłuczyny po kinie familijnym Disneya. Bardzo, bardzo żal mi straconego tematu, bo zapowiadana wędrówka L.Izy do krainy, w której żyją dzikie dzieci, radosne i nie pamietające traumy lodowatego domu rodzinnego dawała wiele mozliwości. Pięknie została odegrana scena deszczu. Odgłosy spadajacych kropel zaczynają tworzyć muzykę, w rytm której roześmiana dziewczyna zaczyna tańczyć i do tańca porywa sowjego przewodnika, który próbuje wytłumaczyć, ze to nie deszcz… Dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, że ten deszcz który rozbawił i główną bohaterke i nas na widowni to w rzeczywistości łzy krzywdzonych przez swoich rodziców dzieci. Takie sceny zapadają w pamięć na długo, jak i ponury refren z jednej z piosenek „ja mam siniaka i ty masz siniaka” – tak bardzo aktualny w ostatnim czasie gdy wiadomości o maltretowaniu nawet noworodków są na porządku dziennym.

Są więc perełki pojedyńczych scen, ale szwankuje całość. A może to ja za wiele wymagałem? Może tak miało być – temat podany w sposób strawny zarówno dla dorosłych jak i gimnazjalistów? Żałowałem, ze nie mogła być ze mną Paulina ani Tomek. Ciekawi mnie jak oni by odebrali tę sztukę? Może trafią na nią kiedy przyjadą do Szczecina? Niestety, z repertuaru wynika, że nie uda im sie to wcześniej niż w styczniu.

Hm, wychodzi na to, że strasznie zrugałem twórców, lecz bynajmniej nie uważam tego wieczoru za stracony. Cieszy mnie inicjatywa tworzenia takich spektakli dla dorosłych i byc może wybiorę się na inną sztukę z tego trendu, p.t. „Co sie dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci?” Tyle tylko, że nie widać jej w repertuarze do końca bieżącego roku.

Szczecin, 20.11.2005;  00:55 LT

Komentarze