DZIEŃ OJCA

Przygotowania trwały kilka dni, a potem przypłynął potężny dźwig o nośności 1600 ton i przeniósł ponaddwustutonowe suwnice jak zabawki.

Kilka godzin później pożegnaliśmy „Warszawę”. Odpłynęła w górę rzeki Jangcy, w swoją ostanią podróż do odległej o zaledwie kilka mil stoczni złomowej. Przepracowała u nas jedną czwartą swojego trzydziestotrzyletniego żywota.

Wśród nawału prac nie rozróżnia się dni tygodnia, ani nawet świąt. Codziennie, czy to niedziela, czy Boże Ciało, czy przecietny wtorek, wstaję o tej samej porze, i już wkrótce pochałaniają mnie dziesiątki stoczniowych spraw, z łażeniem w nieskończoność po zbiornikach przede wszystkim.

Gdzieś w tym rozgardiaszu przemknął Dzień Ojca.  Oczywiście zadzwoniłem do swojego taty. Porozmawialiśmy długo i miło. Pod wieczór zaś zadzwoniły do mnie moje dzieciaki.

Kiedyś w „Karuzeli” (czy ktos pamięta jeszcze to pismo satyryczne?) czytywałem odcinki opowiadań Jacka Sawaszkiewicza p.t. „Mój Tatko”. Był tam jeden o tym, jak zaskoczony, tytułowy tatko dostaje nagle kwiaty od syna z życzeniami na Dzień Ojca. Nie może zrozumieć o co chodzi. Jakie kwiaty, jaki Dzień Ojca!? Syn tak sam z siebie? Wietrzy podstęp. Sprawdza wszystko po kolei, aż nagle doznaje olśnienia: świadectwo!  Pokaż, synu świadectwo!. Dziecko przynosi pokornie dopiero co przyniesioną ze szkoły cenzurkę, hm, bardzo daleką od ideału i oczywiście cała sprawa kończy się ogromną, domową awanturą. A opowiadanie, pełnym wyrzutu pytaniem dzieciaka, co za idiota umieścił w kalendarzu Dzień Ojca akurat w okolicy zakończenia roku szkolnego?

Kiedy to czytałem, nie przypuszczałem, że dane mi bedzie uczestniczyć w podobnej scence w roli tytułowego tatka.

Moja latorośl płci pięknej zadzwoniła do mnie z życzeniami, dodając mimochodem, że ma komis z WF w sierpniu. Zdziwiony, dlaczegoż to tak, skoro miała piątki, reprezentowała szkołę w biegach, moje osiemnastoletnie dziewczę powiedziało, że to z powodu nieobecności na lekcjach i, że bardzo się starała aby złą notę poprawić, lecz powiedzieli jej, że nie była na tylu lekcjach, że o poprawianiu trudno mówić. Oczywiście złośliwi nauczyciele tak powiedzieli. I na dodatek ukarali ją samą, podczas gdy „wszyscy nie chodzili” (skąd ja to znam?), i w ogóle jaki ten świat jest niesprawiedliwy, że uwzięli się, żeby za wszystkie grzechy całej klasy ukarać dla przykładu jedną osobę i akurat na nią padło!

Słuchałem, słuchałem, słuchałem i nawet nie byłem zły. Było mi najzwyczajniej przykro. Przykro, ze gdzieś tam zawalił się świat wartości, które wydawało mi się, że udało mi się wpoić swojej córce. Wydawało mi się, że świetnie się rozumiemy, ale chyba odległość i widywanie jedynie od czasu do czasu, w końcu dały znać o sobie. Żyliśmy w dwóch odrębnych światach. Ja – wyobraźni, a ona realnym tworzonym na swó sposób. Byłem zszokowany. Chyba łatwiej przełknąłbym brak promocji do nastepnej klasy z powodu kłopotów z jakimś cięzkim przedmiotem, bo każdemu może się noga podwinąć, ale komis tak po prostu na własne życzenie, z wagarów…? Gdzie się podziała tamta mądra, rozsądna, zdyscyplinowana, choć trochę roztrzepana dziewczynka sprzed lat?

Żeby było po równo, to nazajutrz zaniepokojony brakiem wieści od syna o egzaminach do klasy z międzynarodową maturą, zadzwoniłem do niego. Nie przyszła góra do Mahometa, to poszedł Mahomet do góry… No i niestety, jak przypuszczałem, sukcesu tutaj tez nie było. Zabrakło jednego punktu…

Rzeczywiście, mogliby ten Dzień Ojca przesunąć przynajmniej na wrzesień.

 

Jiangyin, 25.06.2009; 07:30 LT

Komentarze