W ostatni listopadowy weekend wybraliśmy się z Moim Aniołem do Warszawy. Mgliste poranki nie nastrajały zwiedzająco, ale pojechaliśmy głównie po to, by wpaść do teatru. W skrytym tego dnia w chmurach Pałacu Kultury i Nauki miesci się „Teatr 6 Piętro”.
Tam wybraliśmy się w sobotę.
Spektakl „Po drodze do Madison”.
– Trudno będzie przebić role stworzone przez Meryl Streep i Clinta Eastwooda – zauważył Mój Anioł gdy szykowalismy się do wyjścia.
– Gdze je widziałaś?
– Przecież był fim.
– Film? Nie widziałem.
– Nie? Niemożliwe!
Wertowałem w pamięci i niczego nie mogłem sobie przypomnieć, chociaż tytuł „Co się zdarzyło w Madison County” wydawał się skądś znajomy. Miałem więc tę porzewagę nad Aniołem, że odgrywaną na scenie historię miałem ogladać po raz pierwszy. Ona za to mogła bawić się w porówniania.
Daniel Olbrychski i Dorota Segda – wyborowy duet, który zagarał rewelacyjnie. Zwłaszcza aktorska kreacja Pani Doroty poruszyła mną bardzo. No i jeszcze świetny pomysł z saksofonistą – narratorem. Na żywo grał, przechadzając się w tle, sam Zbigniew Namysłowski.
Co takiegoi niezwkłego jest w owej historii? – zastanawiałem się potem. Przecież to zupełnie banalny romans rodem z Harlequin’ów. Mąż z dzieć mi wyjeżdża na klka dni. W życiu wiodącej monotonne i mało ciekawe życie małżonki przypadkiem wkracza inny mężczyzna. Przybysz z innego świata, dla którego owo miejsce to tylko przystanek w podróży. Los sprawia, że oboje w tym czasie mogą na chwilę oderwać się od codziennych zajęć, znaleźć czas na głębszą rozmowę… Jeżeli mężczyzna i kobieta, sami, odseparowani od reszty świata, zaczynają rozmawiać o stanie swoich dusz, o marzeniach, życiowych porażkach, ulubionych zajęciach, to pojawia się niebezpieczeństwo, że nagle coś zaiskrzy.
A jeśli tak się zdarzy to owa iskra padnie na oblane benzyną całe dotychczasowe życie tych dwojga. Może spłonąć w jednej chwili, jeśli do głosu nie dojdzie rozsądek i nie wystudzi się emocji. A jeśli się wystudzi to… czy było warto?
I w tym pytaniu tkwi siła owej opowieści. Sama w sobie banalna, lecz idę o zakład, że większość pogrążonych w milczeniu widzów oglądała w tym lustrze samych siebie. Jedni zapewne pełni rozterek, czy dobrze uczynili odrzucając kiedyś miłość, która niosła obietnicę czegoś wielkiego, ale też i pożogę w ustabilizowanej częsci życia. Nigdy nie dowiedzą się czy postąpili dobrze. Taka samo jak ci, którzy skrzywdzili swoich bliskich opuszczając ich, by pójść za głosem serca. W życiu rzadko jest miejsce na jednoznaczną ocenę dokonanych wyborów. Nie da się przeprowadzić obiektywnej weryfikacji ogladając na cudownej maszynie na przykład trzy alternatywne warinaty życia. Wszystko do końca pozostanie w sferze przypuszczeń. Nawet na łożu śmierci ta pewność się nie pojawi. Dlatego tak wielu paraliżuje strach przed przekroczeniem linii, za którą ich życie zmieni się całkowicie. Ci zaś, którym odwagi nie zabrakło nie zawsze są szczęśliwi: jednych dręczą wyrzuty sumienia, a inni po czasie stwierdzają, że owa odnaleziona wielka miłość w istocie była tylko przelotnym zauroczeniem. Nie dowiedzieliby się tego jednak gdyby owej odważnej decyzji nie podjęli. A może nie w tym problem, że podjęło się decyzję, lecz, że ludzka psychika tak jest skonstruowana, że wciaż goni za ułudą miłości idealnej? I, że nie o to chodzi by złowić króliczka, ale by gonić go?
Głównym celem naszego wypadu do Warszawy nie był jednak ów kameralny spektakl, lecz jak zwykle z rozmachem przygotowana inscenizacja w Teatrze Roma. Tym razem jest to wprowadzona na afisze tej jesieni „Deszczowa piosenka”.
Niesamowite, że mozna zrobić hit, mając do dyspozycji jedynie dwie piosenki godne miana przeboju: „Dzień dobry” oraz tytułową „Deszczową piosenkę”. Jeszcze dziwniejsze, że zarówno tytuł jak i treść deszczowej piosenki nijak się ma do treści spektaklu, a wcześniej filmu. No cóż, to tylko dowodzi kunsztu finansowych rekinów z Hollywood, którzy czując sukces potrafią go opakować i sprzedać tak, aby wycisnąć niewyobrażalnie większe pieniądze.
Obawiałem się jak Roma poradzi sobie z ową hostorią. Ściślej, czy przypadkiem nie okaże się, że wynudzę się szpetnie. I istotnie był taki moment w pierwszym akcie, że na chwilę przymknęły mi się oczy i straciłem kawałek piosenki, ale to była tylko jedna chwila słabości. Roma bowiem jeśli coś robi, to na cąłość, bez półśrodków. Nieważne jaka treść, scenografia i choreografia robią jak zwykle niesamowite wrażenie. Numer ze stepowaniem całej grupy aktorów na scenie to mistrzostwo, „Good morning” obudzi i wprowadzi w dobry nastrój każdego, a jeżeli ktoś jeszcze czuje się senny, a na dodatek siedzi w pierwszym rzędzie jak my, to adrenalina mu podskoczy podczas tytułowego deszczu. Bo jak deszcz to deszcz – nie ma co udawać. Na scenę leją się z góry potoki wody, tancerze przemoczeni tańczą z uśmiechem na ustach rozbryzgując przy okazji cały ten potop po widzach, którzy zachwyceni domagają się powtórki na koniec.
I choćby dla tego wszystkiego warto do Romy się wybrać. Dobra, sprawdzona marka.
Gdańsk; 01.12.2012; 19:15 LT