DWA I PÓŁ TYSIĄCA KILOMETRÓW PO DROGACH KALIFORNI (8) – KRÓTKI WYPAD DO MEKSYKU.

Jak Kalifornia, to nie możemy ograniczać się wyłącznie do USA. Ten stan przecież, którego południowa część w Meksyku się znajduje, tak naprawdę to w całości z Meksyku się wywodzi.

Po ogłoszeniu niepodległości granice Meksyku sięgały bowiem na północ aż do dzisiejszego stanu Oregon. Terytorium określane zaś przez nich jako Alta California obejmowały dzisiejsze stany Kalifornia, Arizona, Nevada i Utah. Razem z Teksasem i Nowym Meksykiem zostały one utracone w wojnie z USA w połowie XIX wieku, co było zresztą nie tyle efektem jakiejś militarnej potęgi Stanów Zjednoczonych, co wyjątkowej słabości Meksyku, który w niepodległy byt po wojnach rebeliantów z oddziałami rządowymi wszedł z pustą kasą, słabiutką ekonomią i brakiem elit doświadczonych w polityce.

Zbuntowane regiony, w tym proklamowana Republika Kalifornijska w wyniku wojny amerykańsko – meksykańskiej przystąpiły do USA, a w granicach Meksyku pozostała jedynie Baja California, obejmująca swym zasięgiem głównie Półwysep Kalifornijski.

LA 230 - Copy

Postanowiliśmy wstąpić więc choć na chwilę „do macierzy”, ale też nie dorabialiśmy do tego jakiejś przesadnej ideologii. Chcieliśmy po prostu zobaczyć „jak tam jest” i przede wszystkim odpocząć trochę spacerując bez celu po plaży, zajadać owoce morza oraz inne przysmaki i przede wszystkim nie spieszyć się nigdzie.

Plan maximum zakładał, że pojedziemy do Ensenady. Plan minimum, że zostaniemy w Tijuanie, tuż za granicznym płotem.

LA 201

Wypożyczając samochód musieliśmy poinformować, że zamierzamy wyjechać do Meksyku. Samochód podlegał wtedy dodatkowemu ubezpieczeniu. Nie było tanie: 37 USD za jedną dobę. Wykupiliśmy więc dokładnie na jeden dzień i wiedzieliśmy, że musimy wrócić do USA przed północą.

LA 202

Odprawa graniczna przebiegła bardzo szybko, ledwie zauważona. Byliśmy wręcz zawiedzeni, że nie otrzymaliśmy żadnego stempelka w paszporcie „na pamiątkę”. Zaraz za przejściem granicznym doga skręcała w prawo i wiodła wzdłuż osławionego ogrodzenia oddzielającego obydwa kraje.

LA 203

Zignorowaliśmy zjazd na Ensenadę, ponieważ najpierw chcieliśmy dotrzeć na plaże Tijuany.

Tijuana Playas to fragment miasta oddalony od centrum, ale nastawiony głównie na ludzi przybywających tak jak my na wypoczynek nad oceanem. Nie jest to jednak jakieś szczególnie urokliwe miejsce pod względem architektonicznym. Ot, typowa latynoamerykańska zabudowa.

LA 210

Chwila na wymianę pieniędzy w pobliskim kantorze i już jedziemy nad ocean. Zanim jednak tam dotarliśmy, skusiło nas uliczne stoisko serwujące tacos.

LA 209

Wystarczył kęs, byśmy zgodnie stwierdzili, że to jest właśnie to miejsce na wakacje… A potem pojechaliśmy w dół, w kierunku oceanu. Zaparkowaliśmy w jakiejś uliczce nad klifem i schodami w dół ruszyliśmy na szeroką plażę. Jej piasek przypominał pręgowaną skórę dzikiego kota, bowiem mieszał się tam szary pumeks wulkaniczny z typowym żółtym piaskiem. Prawdopodobnie wskutek innej gęstości te warstwy piasku były przez fale układane w charakterystyczne pasemka. Woda dla odmiany miała szmaragdowe zabarwienie z białymi gryzwaczami, które kipiąc pianą rozlewały się po piasku albo z impetem rozbryzgiwały się na pobliskich skałach.

LA 211

Doszliśmy do końca plaży, tam gdzie zaczynały się skały i stamtąd wróciliśmy do naszego samochodu.

LA 212

Następny przystanek to kokosy. Pić mleczko kokosowe wprost ze świeżego owocu… Bajka!

Pan w budce zręcznie wyciął maczetą trójkątny otwór w skorupie, włożył do nich słomki i już mogliśmy pić.

LA 213

LA 214

Smak tego płynu z kokosowego wnętrza nijak nie przypomina rozmaitych puszkowo-kartonikowych napojów o takim rzekomo smaku. Było to coś zupełnie innego. Mniej słodkie i bardziej orzeźwiające.

LA 215

No i ta śnieżnobiała powłoka wyściełająca wnętrze. Jakże inna od suchych wiórków z woreczków kupowanych w supermarketach.

LA 216

Poprosiliśmy sprzedawcę by wydłubał ową „zagrychę”. Okazuje się, że maił do tego specjalnie wyprofilowany nóż, więc poszło wyjątkowo szybko.

LA 217

Kiedy nacieszyliśmy się kokosem, postanowiliśmy powrócić w rejon granicy z USA, gdzie nad brzegiem oceanu rozlokowało się najwięcej knajpek.

LA 204

LA 206

W jednej z nich zauważyliśmy świeże krewetki. Zażyczyliśmy więc sobie tacos z krewetkami. To było niesamowite. Pani przy nas wyjmowała świeże skorupiaki z miski z wodą, obierała z pancerza, a jej współpracownik (mąż?) od razu rzucał je na rozgrzaną płytę.

LA 219

Efekt był rewelacyjny, a przy tym niezwykle łagodny dla kieszeni, bowiem jeden taki placek z krewetkami kosztował równowartość pięciu złotych.

LA 220

Zaspokoiwszy głód, poszliśmy na drobny spacer w okolice granicy. Płot na plaży nie wygląda jakoś szczególnie nie do sforsowania (podobnie, może odrobinę skromniej wyglądała granica przyjaźni pomiędzy Polską a NRD na plaży w Świnoujściu), ale nie mam wątpliwości, że każda próba opłynięcia dookoła ogrodzenia byłaby szybko wyłapana.

LA 205

Za płotem, daleko gdzieś na widnokręgu wyrastają wieżowce San Diego. Dla tych, którzy nie mają wizy, to taka mityczna niedostępna kraina. Oglądając te odległe drapacze chmur czują się trochę jak my, ówcześni mieszkańcy bloku wschodniego, oglądający niedostępne dzielnice Berlina Zachodniego z platformy widokowej na więzy telewizyjnej po wschodniej stronie muru.

LA 218 (2)

Słońce obniżyło już dość mocno swoją pozycję na kalifornijskim niebie, kiedy uznaliśmy, że pora jechać dalej. Zatrzymaliśmy się w Rosarito, gdzie jak wyczytaliśmy w przewodnikach można było dobrze zjeść, lecz najpierw pojechaliśmy raz jeszcze na plażę, skorzystać z ostatnich tego dnia ciepłych promieni.

Szmaragdowe fale niezmordowanie sunęły ku piaszczystemu brzegowi. Położyłem się na rozgrzanym piasku i polowałem na okazje.

LA 208

Czasem były to wydłubujące coś zawzięcie swoimi długimi dziobami nieznane mi ptaki.

LA 222 - Copy

Ja preferowałem jednak podświetlone od tyłu fale.

LA 221

W końcu jednak zrobiło się złociście, bowiem słońce już zupełnie zniżyło się w okolice widnokręgu. To był znak, że pora opuścić plażę.

LA 224 - Copy

Spacerowaliśmy wzdłuż brzegu obserwując jakieś rybackie łódki, holownik operujący w pobliżu oraz dokazujących na falach surferów. No i oczywiście zachodzące słońce, które jakby ścigało się z nami, czy dotknie oceanu szybciej nim my otworzymy drzwi samochodu zaparkowanego przy jednej z uliczek kończącej się przy plaży.

LA 223 - Copy

Oprócz charakterystycznych równorzędnych skrzyżowań ze znakami „Alto” czyli „Stop” na każdej z dobiegających doń ulic, nieodłącznym krajobrazem tamtejszych ulic były garby czyli t.zw. leżący policjanci. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że niektóre z nich przybierały wręcz monstrualne rozmiary. Może byłyby akceptowalne dla samochodów terenowych, lecz nie dla auta z niskim zawieszeniem jak nasze. Kiedy zbliżaliśmy się do jednego z nich, z daleka widziałem, że nie będzie dobrze. Zwolniłem maksymalnie, lecz po czymś takim nie dało się przejechać normalnie. Ledwie przetoczyliśmy się przez garb, ale i tak łoskot i zgrzyt połączony z twardym lądowaniem po przejeździe przednich kół spowodowały, że niemalże podskoczyliśmy na fotelach. Nie było to miłe.

Zatrzymaliśmy się, by poszukać jakieś knajpki, lecz albo nie było żadnej sensownej w pobliżu, albo gdzieś w tyle głowy tlił się niepokój o auto. Zajrzeliśmy pod podwozie. Z jednego ze spawów na rurze wydechowej kapał jakiś płyn. Przekręciłem kluczyk i zapaliła się charakterystyczna kontrolka silnika. Niedobrze.

– Jedźmy już do Tijuany, bo jak się coś przydarzy to nie zdążymy przejechać granicy przed północą.

Kiedy zajechaliśmy na miejsce było już zupełnie ciemno. Zaparkowaliśmy w jednej z bocznych uliczek. Deptak nieopodal widocznego z oddali łuku pełny był knajpek, lecz ulice wyraźnie już pustoszały. Tu postanowiliśmy zjeść kolację.

LA 227 - Copy

Jeszcze raz owoce morza i ryba.

LA 226

LA 225

Dochodziła dwudziesta trzecia, kiedy skończyliśmy i została nam godzina by przejechać granicę. Niby prosta rzecz, bo przecież przejście graniczne było w obrębie miasta, ale przytrafiły się jakieś roboty drogowe, objazdy i za każdym razem wyjeżdżaliśmy gdzieś na manowce z koniecznością ponownej próby.

LA 229 - Copy

Według Wikipedii przejście graniczne San Ysidoro pomiędzy Tijuaną a San Diego jest największym pod względem przepustowości lądowym przejściem granicznym na świecie. Jego wielkość oddaje zdjęcie z tego serwisu. Trudno na nim zliczyć te pasy wiodące z Meksyku do USA.

640px-SanYsidroBorderCrossingByPhilKonstantin - Copy

Ponoć jest ich około trzydziestu. W sam raz by w ciągu roku odprawić ponad czterdzieści dwa miliony podróżnych zmierzających do Stanów Zjednoczonych (dane z 2005 roku).

Jak sobie w takim tłoku i przy skrupulatnych kontrolach radzą ci, którzy zmuszeni są często podróżować? Są na to sposoby. Obywatele USA mogą aplikować do objęcia programem SENTRI (Secure Electronic Network for Travellers Rapid Inspection). Aplikując do program uczestnik godzi się na dokładne “prześwietlenie” życiorysu oraz na przetrzymywanie zebranych danych osobowych w specjalnym systemie. Zaaprobowany może korzystać z pasa SENTRI, na którym kontrola odbywa się automatycznie. Taki mądry to ja jestem teraz, po przeczytaniu odpowiednich informacji w internecie. Wtedy jednak jeden ze ślimaków skierował nas na pas SENTRI niejako wbrew naszej woli.

Zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, bo nasz pas był odgrodzony betonowymi barierkami od pozostałych. Zawrócić się nie dało ze względu na sznur samochodów za nami.

– Wytłumaczymy im, że się pomyliliśmy.

Kolejka przesuwała się szybko. Przed posterunkiem zatrzymaliśmy się i podaliśmy paszporty.

– Nie jesteście uprawnieni do korzystania z tego pasa.

– Pomyliliśmy się przy wyjeździe z miasta.

Strażnik nic nie powiedział tylko włożył nasze paszporty za wycieraczkę. Dopiero potem rzekł.

– Widzicie to światło? Kierujcie się tam.

Daleko, jakieś sto metrów od nas ktoś dawał znaki latarką. Ruszyliśmy w tamtym kierunku.

Strażnik z latarką przyczepił jakiś znacznik na magnetycznej podstawie.

– Teraz kierujcie się do tamtej hali – pokazał na wjazd do jakiegoś hangaru.

Wjechaliśmy tam. Było znów kilka pasów, a strażnicy wskazali nam jeden z nich.

– Czekać i nie wysiadać!

Czekaliśmy więc aż skontrolują jakiś samochód przed nami. Trwało to bardzo długo. Inspektorzy byli bardzo drobiazgowi i nie spieszyli się zbytnio.

Po kilkudziesięciu minutach przyszła kolej na nas.

– Dlaczego korzystaliście z pasa SENTRI bez uprawnień?

– Pomyliliśmy się. Były roboty drogowe, błądziliśmy i przypadkowo trafiliśmy na ten pas, a zawrócić już się nie dało.

– Proszę otworzyć bagażnik i nie wysiadać.

Otworzyliśmy. Pies najpierw obwąchał auto dookoła, a potem wskoczył do bagażnika. Kiedy wyskoczył widzieliśmy w lusterku jak kontroli poddawane są papierowe torby z zakupami z supermarketu. Zrobiliśmy je poprzedniego dnia w Hollywood. Inspektorzy studiowali paragony.

– Dlaczego przewozicie przez granicę produkty rolnicze? To zabronione.

– Nie wiedzieliśmy. Ale to nie są meksykańskie produkty. Kupiliśmy je wczoraj w Hollywood.

– Wiemy. W torbach były paragony. Ale obowiązuje kwarantanna a te produkty mogą teraz przenieść choroby przez granicę.

Inspektorzy nie byli nastawieni wrogo, ale bardzo stanowczy. Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć na temat owych zakupów, bo nieznajomość prawa nie zwalnia z obowiązku jego przestrzegania. I wtedy mój wzrok padł na leżący na tylnym siedzeniu rozłupany kokos z odkrojonym i pokrojonym na kawałki miąższem, który wieźliśmy i konsumowaliśmy po drodze. Cholera jasna! Przyczepią się do niego jak nic.

– Proszę wysiadać.

Wysiadamy.

– Podejdźcie pod tamtą barierkę i czekajcie aż skończymy.

Czekamy. Obserwujemy jak kawałek po kawałku penetrują wnętrze auta.

Potem wyjmują nasze paszporty zza wycieraczek i wołają do siebie.

– Proszę wsiąść i skręcić w lewo. Tam jest wyjazd z hali. To są wasze paszporty. To wszystko.

– Ok, dzięki.

Nic nie skonfiskowano. Nawet tego kokosa.

Jest już grubo po północy. Przy wyjeździe z hali znów ogromny garb, jak ten w Rosarito.

– Nie przejedziemy.

– Nie ma wyjścia. Jedź.

Najężdżam i znów twarde tąpnięcie, łomot i zgrzyt.

– Przynajmniej mamy dowód, bo na pewno jakaś kamera to nagrywa.

Po pierwszej docieramy do naszego hotelu. Coś nie mamy szczęścia do San Diego. Zawsze dojeżdżamy w środku nocy.

Gdańsk, 22.07.2015; 23:45 LT

 

Komentarze